Chciałoby
się powiedzieć. Chyba tylko w charakterze pobożnego życzenia, bo to typowy
listopad w Europie Środkowej. A może i gorszy.
Jadę
gdzieś przez Polskę. Chociaż trafniej byłoby powiedzieć, że jestem przez nią
jechany, bo udział mojej świadomości w tym procesie jest minimalny, prowadzę
odruchowo w sznurze aut. Próbuję nie zasnąć, wpatrując się w słabo widoczny
punkt między szarością drogi i pól, a sino-burością nieba zamazanego chmurami.
Nie ma z nich deszczu, nie ratują przed upalnym słońcem, nie cieszą wyobraźni
marzycieli nieokreślonością kształtów, ani fotografów bogactwem odcieni – nie,
dla czystej złośliwości sił wyższych wisi nad głowami stalowy monolit,
pochłaniając światło i powietrze. Odrobina słońca, kawałek błękitu nad głową
pozwoliłyby dostrzec urodę resztek kolorowych liści na przydrożnych drzewach,
ale nie ma na to nadziei. „No Hope In Sight”. Taki świat.