Za mną pierwszy dzień szkoły.
Byłem bardzo dzielny i nie poryczałem się jak niektóre inne dzieci, chociaż już
mi się robiło wilgotno pod powiekami. I to wcale nie jest śmieszne, kiedy sobie
uświadomisz, Dziadku, co mi w tej szkole będą robić…
Bo według wszystkich wierszyków
i przemów wygłaszanych przez wzorowych uczniów i dyrektorów na powitalnych
akademiach, od teraz będę zdobywał wiedzę i umiejętności, które pozwolą mi stać
się człowiekiem przygotowanym do samodzielnego życia wśród innych ludzi. Jeśli
będę miał szczęście, trafię na osoby, które pomogą mi znaleźć do tego celu
własną drogę. A podobno trzeba dużo szczęścia, żeby nie wpaść w ręce takich,
którzy jeszcze nie wiedzą o moim istnieniu, ale wiedzą, jaki powinienem być i już
zacierają ręce, żeby ze mnie zrobić takiego obywatela, na jakiego Władza
zgłasza zapotrzebowanie…
Tata mówi, że w naszym kraju bycie
królikiem doświadczalnym jest wpisane w rolę ucznia, jak przewracanie do góry nogami
programu nauczania w funkcję ministra. Co najmniej od 20 lat uczeń
rozpoczynający naukę nie może być pewny, w jakim wieku powinien rozpocząć, ile
lat będzie trwała standardowo nauka w jakiej szkole, czy i jakie będzie musiał
zdać na koniec egzaminy, ani do jakiej następnej szkoły będzie mógł pójść po
skończeniu jednej. Kolejni ludzie zajmujący się u nas planowaniem edukacji mają
rozwój osobisty ucznia najprawdopodobniej w tym samym miejscu co każdy rząd opozycję,
tylko jeszcze głębiej. Za to wszyscy mają wizje. Większość na temat tego, jaki
produkt końcowy ma wyjść z pieca tej cegielni nazywanej „systemem edukacji”.
Dawno
temu tata uczył się w takiej szkole, po której można było np. zostać
nauczycielem. Uczyli w niej bardzo często tacy fachowcy, że szkoła decydowała
się zatrudniać ich nawet na emeryturze. Kiedy ci profesorowie prowadzili wykłady,
tylko część słuchaczy bywała zainteresowana - większość przyszłych nauczycielek
wymieniała się adresami salonów fryzjerskich albo przeglądała katalogi z
kosmetykami, a późniejsi nauczyciele odsypiali noc albo pomagali koleżankom
dobrać kolor lakieru do paznokci z katalogu. Potem wkuwali na pamięć opracowania
do egzaminów. Panowie musieli je czasem poprawić, a niedostatek wiedzy u pań
nieraz ratować pomagał niedostatek w długości spódnicy. Jako absolwenci
szacownej uczelni powracali do swoich rodzinnych miejscowości. Niektórzy pozostali niedoszłymi
pedagogami i zaczęli pracę na stacjach paliw i w marketach. Inni trafili do szkół –
czasem dlatego, że bardzo im na tym zależało, a czasem dlatego, że zależało na
tym komuś innemu: mamusi, rodzicom narzeczonego, cioci – dyrektorce szkoły.
Poszli więc nieraz robić to, co ktoś uznał, że będzie dla nich dobre i
sumiennie realizowali zadane programy nauczania. Mniej lub bardziej szczęśliwi
w swojej pracy z czasem nabrali przekonania, że mają do spełnienia misję:
wskazywać innym drogę, która będzie dla nich dobra. Jedyną drogę, którą uznają
za słuszną, bo zazwyczaj sami ją przeszli i nigdy nie dopuścili do siebie myśli,
że mogą istnieć inne. W swoim przekonaniu tak się utwierdzali nawzajem przez
lata, korzystając z tych samych salonów fryzjerskich polecanych na dyżurach
podczas przerw, kupując kosmetyki z tych samych katalogów wędrujących po
pokojach nauczycielskich i wygłaszając pod swoim adresem laurki na wszystkich
akademiach z okazji Dnia Nauczyciela, aż każdy przejaw myślenia niezgodnego z
wytycznymi programu nauczania traktowali jak wykolejenie.
A
potem uznali, że szkoła to za mało, żeby zmieniać świat według swoich wyobrażeń
i pozapisywali się do partii. No i zmieniają…
Podobno w każdej szkole są tacy,
którzy do tego schematu nie pasują, bo, sami ciekawi świata, próbują tą
ciekawością zarażać, w każdym uczniu widzą pojedynczego człowieka, a nie jedną
z kilku wyświechtanych etykietek albo pozycję w statystykach, a przy tym praca
jest dla nich pasją. Zaś polityka interesuje ich tyle, co ich koleżanki i
kolegów dawne wykłady niektórych profesorów. Jak się ma szczęście (dużo
szczęścia), to można trafić do szkoły, gdzie mają choć niewielką przewagę.
Ale kiedy przekracza się
pierwszy raz szkolne progi, nie wiadomo jeszcze, na kogo się trafi. Nie wie
się, na jakie cyfry określające w tym miejscu wartość poszczególnego ucznia uda
się zapracować i według jakich kryteriów będą one przyznawane. Towarzyszy tylko
takiemu sześcio- albo siedmiolatkowi jak ja przeczucie, że tutaj będzie się
odbywał bardzo ważny proces kształtowania MNIE i że wcale nie jest powiedziane,
że to kształtowanie będzie miało służyć MOJEMU dobru.
Dlatego nie należy się śmiać z
łez w oczach młodego mężczyzny w takich okolicznościach – być może to jedna z
ostatnich chwil, kiedy czuje coś, czego nie potrafi nazwać, a co wymyka się już
bezpowrotnie świadomości wszystkich „ukształtowanych”?
Uściski!
Twój K.
Podobne:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz