sobota, 3 września 2016

159. KOLEJNA CEGŁA


              Drogi Dziadku!

                Za mną pierwszy dzień szkoły. Byłem bardzo dzielny i nie poryczałem się jak niektóre inne dzieci, chociaż już mi się robiło wilgotno pod powiekami. I to wcale nie jest śmieszne, kiedy sobie uświadomisz, Dziadku, co mi w tej szkole będą robić…
                Bo według wszystkich wierszyków i przemów wygłaszanych przez wzorowych uczniów i dyrektorów na powitalnych akademiach, od teraz będę zdobywał wiedzę i umiejętności, które pozwolą mi stać się człowiekiem przygotowanym do samodzielnego życia wśród innych ludzi. Jeśli będę miał szczęście, trafię na osoby, które pomogą mi znaleźć do tego celu własną drogę. A podobno trzeba dużo szczęścia, żeby nie wpaść w ręce takich, którzy jeszcze nie wiedzą o moim istnieniu, ale wiedzą, jaki powinienem być i już zacierają ręce, żeby ze mnie zrobić takiego obywatela, na jakiego Władza zgłasza zapotrzebowanie…

              
                Tata mówi, że w naszym kraju bycie królikiem doświadczalnym jest wpisane w rolę ucznia, jak przewracanie do góry nogami programu nauczania w funkcję ministra. Co najmniej od 20 lat uczeń rozpoczynający naukę nie może być pewny, w jakim wieku powinien rozpocząć, ile lat będzie trwała standardowo nauka w jakiej szkole, czy i jakie będzie musiał zdać na koniec egzaminy, ani do jakiej następnej szkoły będzie mógł pójść po skończeniu jednej. Kolejni ludzie zajmujący się u nas planowaniem edukacji mają rozwój osobisty ucznia najprawdopodobniej w tym samym miejscu co każdy rząd opozycję, tylko jeszcze głębiej. Za to wszyscy mają wizje. Większość na temat tego, jaki produkt końcowy ma wyjść z pieca tej cegielni nazywanej „systemem edukacji”.


               
Dawno temu tata uczył się w takiej szkole, po której można było np. zostać nauczycielem. Uczyli w niej bardzo często tacy fachowcy, że szkoła decydowała się zatrudniać ich nawet na emeryturze. Kiedy ci profesorowie prowadzili wykłady, tylko część słuchaczy bywała zainteresowana - większość przyszłych nauczycielek wymieniała się adresami salonów fryzjerskich albo przeglądała katalogi z kosmetykami, a późniejsi nauczyciele odsypiali noc albo pomagali koleżankom dobrać kolor lakieru do paznokci z katalogu. Potem wkuwali na pamięć opracowania do egzaminów. Panowie musieli je czasem poprawić, a niedostatek wiedzy u pań nieraz ratować pomagał niedostatek w długości spódnicy. Jako absolwenci szacownej uczelni powracali do swoich rodzinnych miejscowości. Niektórzy pozostali niedoszłymi pedagogami i zaczęli pracę na stacjach paliw i w marketach. Inni trafili do szkół – czasem dlatego, że bardzo im na tym zależało, a czasem dlatego, że zależało na tym komuś innemu: mamusi, rodzicom narzeczonego, cioci – dyrektorce szkoły. Poszli więc nieraz robić to, co ktoś uznał, że będzie dla nich dobre i sumiennie realizowali zadane programy nauczania. Mniej lub bardziej szczęśliwi w swojej pracy z czasem nabrali przekonania, że mają do spełnienia misję: wskazywać innym drogę, która będzie dla nich dobra. Jedyną drogę, którą uznają za słuszną, bo zazwyczaj sami ją przeszli i nigdy nie dopuścili do siebie myśli, że mogą istnieć inne. W swoim przekonaniu tak się utwierdzali nawzajem przez lata, korzystając z tych samych salonów fryzjerskich polecanych na dyżurach podczas przerw, kupując kosmetyki z tych samych katalogów wędrujących po pokojach nauczycielskich i wygłaszając pod swoim adresem laurki na wszystkich akademiach z okazji Dnia Nauczyciela, aż każdy przejaw myślenia niezgodnego z wytycznymi programu nauczania traktowali jak wykolejenie.
A potem uznali, że szkoła to za mało, żeby zmieniać świat według swoich wyobrażeń i pozapisywali się do partii. No i zmieniają…


               
                Podobno w każdej szkole są tacy, którzy do tego schematu nie pasują, bo, sami ciekawi świata, próbują tą ciekawością zarażać, w każdym uczniu widzą pojedynczego człowieka, a nie jedną z kilku wyświechtanych etykietek albo pozycję w statystykach, a przy tym praca jest dla nich pasją. Zaś polityka interesuje ich tyle, co ich koleżanki i kolegów dawne wykłady niektórych profesorów. Jak się ma szczęście (dużo szczęścia), to można trafić do szkoły, gdzie mają choć niewielką przewagę.
                Ale kiedy przekracza się pierwszy raz szkolne progi, nie wiadomo jeszcze, na kogo się trafi. Nie wie się, na jakie cyfry określające w tym miejscu wartość poszczególnego ucznia uda się zapracować i według jakich kryteriów będą one przyznawane. Towarzyszy tylko takiemu sześcio- albo siedmiolatkowi jak ja przeczucie, że tutaj będzie się odbywał bardzo ważny proces kształtowania MNIE i że wcale nie jest powiedziane, że to kształtowanie będzie miało służyć MOJEMU dobru.
                Dlatego nie należy się śmiać z łez w oczach młodego mężczyzny w takich okolicznościach – być może to jedna z ostatnich chwil, kiedy czuje coś, czego nie potrafi nazwać, a co wymyka się już bezpowrotnie świadomości wszystkich „ukształtowanych”?

                Uściski!


                Twój K.





Podobne:









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz