wtorek, 3 lutego 2015

99. GRY I GIERKI

Kochana Babciu!
               
                Niedawno do naszej szkoły przyjechał kukiełkowy teatrzyk i dał fajne przedstawienie, o którym potem rozmawiała cała szkoła i nie tylko. Nie będzie to krótka opowieść, ale powinnaś ją poznać.

I

Za siedmioma pagórkami, za siedmioma sadzawkami, za siedmioma stawami, w pewnym małym miasteczku żył sobie Jaś. Nie był on ani bardzo niegrzecznym chłopcem, ani wzorem do naśladowania. Nie można o nim powiedzieć, że był zbyt mądry, ale też skrzywdziłby go ktoś, kto powiedziałby, że był głupi. Nie wszyscy go lubili, ale miał swoich wiernych przyjaciół. Miał też dwie namiętności. Kiedy ktoś go pytał, sam nie umiał odpowiedzieć, czy bardziej kocha grę w palanta, czy czekoladki.
Kiedy z małego chłopca wyrósł na wielkiego postawnego mężczyznę, nikt nie rozpoznałby w nim tamtego małego Jasia, gdyby nie te dwie namiętności: palant i czekoladki. Jaś podjął nawet próbę zrobienia zawodowej kariery jako zawodnik i na pewno wystarczyłoby mu do tego miłości, gdyby nie… czekoladki. Jak pewnie wiesz, w tej grze trzeba szybko biegać, kiedy jest się w „niebie”, a jeśli jest się w „piekle”, trzeba robić wszystko, żeby dostać się do „nieba”. Niestety, o ile jeszcze w „piekle” Jaś radził sobie jako tako, to czekoladki powodowały, że bieg Jasia niesionego jak na skrzydłach z „nieba” dookoła „piekła” szybko się kończył, bo bliższy był lotowi kury, niż jaskółki. A jako że palant to gra drużynowa, koledzy zaczęli mówić, że Jaś nadaje się tylko do „piekła”.
Chłopiec bardzo to przeżył, długo płakał i objadał się czekoladkami, aż dręczyły go koszmary. Wtedy przyszła do niego dobra wróżka i powiedziała:
- Nie płacz Jasiu, jesteś już dużym chłopcem. Nie wszyscy mogą być gwiazdami gry w palanta. Ale nawet ci najlepsi nic by nie znaczyli, gdyby nie było tych wszystkich, którzy organizują zawody, układają tabelki, liczą punkty i opiekują się boiskami. Może i nie jesteś stworzony do biegania, ale o palancie wiesz wystarczająco dużo, żeby pomagać innym w realizowaniu ich marzeń. To piękne zajęcie, Jasiu. – Wróżka znikła, a duży chłopiec wytarł rękawami mokre oczka, wydmuchał nos i postanowił, że tak właśnie zrobi. A żeby utwierdzić się w swoim postanowieniu i uczcić obranie nowego celu w życiu, wyjął z kieszeni czekoladowy batonik i zjadł z apetytem…


II

                Jakieś 30 lat później Jaś dalej realizował swoje marzenia, nie rezygnując ani z palanta, ani z czekoladek: został prezesem klubu palanta w swoim miasteczku. Oprócz tego tytułu posiadał jeszcze miano dyrektora i delegata, który reprezentował swoje miasteczko daleko od niego w bardzo ważnym urzędzie. I wszystko pięknie się układało, czekoladek miał zawsze pod dostatkiem, a że nie był samolubem, często zapraszał do siebie przyjaciół na kosz słodyczy albo sam chodził w gości z bombonierką. I wszyscy, którzy z Jasiem te belgijskie i szwajcarskie czekoladki jedli, bardzo go lubili.
                Ale nie tylko oni. W małym miasteczku było bowiem sporo osób, które kibicowały drużynie palanta i cieszyły się z jej sukcesów, które niektórzy przypisywali Jasiowi. Poza tym, że pod opieką Jasia wygrali kilka lokalnych turniejów i przeszli z ligi 7. do 3., nie było ich jednak zbyt wiele. Czasem wygrywała, czasem przegrywała, ale dla kibiców była to i tak najwspanialsza drużyna na świecie. Niektórzy kochali ją nawet tak bardzo, że okładali się po lasach palantami z wszystkimi, którzy jej kochać nie chcieli.

                W miasteczku rządził wtedy stary burmistrz, którego wszyscy bardzo szanowali i regularnie wybierali na to stanowisko. W małych miasteczkach wszyscy prawie bywają ze sobą spokrewnieni. Burmistrz był wujkiem Jasia, Jurka, prezesa klubu wyścigów na wrotkach, Ziutka od zapasów, Tosi od gry w kulki i jeszcze kilku innych.
                Czasami, kiedy któryś klub popadał w kłopoty, jego szef mógł przyjść do wujka – burmistrza i poprosić o pomoc. Wujek patrzył wtedy groźnie spod siwych brwi, podkręcał wąsa i tupał nogą, żeby natręta przepędzić, ale zawsze wysupływał jakieś zaskórniaki, żeby rodzinę wspomóc w tarapatach.
                Podobnie robił nasz Jaś. Bo i jemu zdarzały się kłopoty. Czasem drużynie kiepsko szło w rozgrywkach i groził jej spadek do niższej ligi, a kibice, poza najwierniejszymi, niechętnie kupowali wtedy bilety na mecze, tłumacząc się, że zbyt łatwo przy takiej grze oberwać na trybunie twardą piłeczką albo, co gorsza, palantem. Kiedy indziej znów szło całkiem dobrze i drużyna mogłaby awansować do wyższej ligi, gdyby miała jeszcze jednego bardzo dobrego zawodnika, ale za każdy wygrany mecz trzeba było dodatkowo nagrodzić drużynę. Brakowało więc Jasiowi pieniążków prawie co roku i co roku zachodził do wuja z wielką bombonierą.
                Tam przedstawiał swoją sprawę z buzią lekko wygiętą w podkówkę i niby ukradkiem, ale tak żeby wuj widział, podcierał łezkę z oka. A wuj słuchał, delektował się czekoladkami i patrzył na Jasia z uwagą.
- A co zrobiłeś, Jasiu, z tymi pieniążkami, które ci, jak co roku, przed sezonem dałem, mówiłeś, że ci wystarczy?
- Widzi wujcio najukochańszy, że tak dobrze gramy, że wszystko na premie dla sportowców idzie! No taka szansa przed nami teraz, aż żal pomyśleć, że mogłaby się tak zmarnować, wujcio, noo.. – i wielkimi oczami spoglądał w oczy burmistrza, podsuwając mu kolejną czekoladkę. Albo:
- Wujciu kochany, zabrakło! Miało przychodzić całe miasteczko na mecze, a przychodzi jedna czwarta i zabrakło – odpowiadał łamiącym się głosem Jaś. Albo:
- Widzi wujaszek mój najdroższy, jak się chłopcy starają, ale wszyscy na złość nam robią! Wrotkarze nam boisko rozjeżdżają, i zawody robią, kiedy my chcemy trenować. Inne drużyny na złość nam najlepszych graczy faulują, sędziowie nas nie lubią, buuu… - i Jaś wybuchał płaczem, wtulając się w pierś burmistrza.
- No. Już. Nie mocz mi wełny – odsuwał Jasia z konsternacją burmistrz i szybko osuszał chusteczką swój drogi garnitur szyty na miarę. Ale po kilku czekoladkach humor mu się zawsze poprawiał, więc łagodnie mówił – Jasiu, nie martw się, coś wymyślimy. – A Jasiu z oczkami pełnymi łez i buzią wygiętą w podkówkę pociągał nosem i patrzył na wuja z nadzieją.
                Po jednych z takich odwiedzin burmistrz kazał wezwać Jasia do siebie. Ten, oczywiście, przyszedł z czekoladkami, zjedli wszystko we dwóch i kiedy już mieli się rozstać z brązowymi kącikami ust, ale w doskonałym humorze wywołanym, oczywiście, podniesionym poziomem cukru we krwi, wujek rzekł:
- Jasiu, zrobimy w miasteczku konkurs na najlepsze pomysły, co zrobić, żeby dzieci nie paliły papierosów i nie piły piwa. Ty zgłosisz pomysł, żeby zrobić obóz sportowy dla dzieci, które chcą grać w palanta. I dostaniesz ode mnie na to trochę pieniążków, trochę każesz rodzicom zapłacić, a co ci zostanie, to przeznaczysz, na co tam potrzebujesz, dobrze?
- Dobrze, wujaszku, ty jednak jesteś kochany! –rzucił się Jaś burmistrzowi na szyję.
- O! zanim pójdziesz, musisz coś jeszcze zrobić – przypomniał sobie o czymś burmistrz i zdjął z siebie Jasia – napiszesz mi na kartce taki wniosek, po co chcesz te pieniądze i ile, żebym mógł do akt włożyć. Innym też będę musiał przecież coś dać, bo inaczej gotowi mnie zjeść – i burmistrz wziął z szuflady kawałek kartki, ołówek i podał Jasiowi.
- A nie ma wuj długopisu? Nie lubię ołówkiem pisać.
- Pisz ołówkiem, jak się pomylisz, zawsze będziesz mógł wymazać i poprawić.
- Aha. Wujek to jednak o wszystkim myśli. Nic dziwnego, że nikt się bardziej od wuja na burmistrza nie nadaje!
- Pisz, pisz – burmistrz stał nad Jasiem i patrzył, jak ten wypisuje na kolanach wniosek – Jak piszesz „uzależnienie”! no jak? – wrzasnął nagle burmistrz, aż Jaś podskoczył razem z krzesłem. Burmistrz westchnął i poszedł po gumkę.
- No widzisz, gdybym ci dał długopis, musiałbyś pisać od nowa. Ile?! – znów wrzasnął burmistrz, kiedy ponownie spojrzał na kartkę – to ma być obóz tylko dla dzieci z naszego miasteczka, a nie województwa! Zresztą – pisz. I tak ci dam tyle, ile będę chciał. I to się nazywa „profilaktyka”, a nie „praktyka”! Popraw to!
- Wiesz wuju, że ja się nie znam na pisaniu urzędowych pism – odpowiedział Jaś, patrząc wielkimi, przestraszonymi oczami na burmistrza – ja po prostu kocham ten sport…
A burmistrz westchnął głęboko – podpisz się, panie delegacie – powiedział i zabrał od Jasia wymiętą kartkę, bezskutecznie próbując zetrzeć z niej brązowe plamki po czekoladzie.
                Konkurs się przyjął, organizowano go co roku i wszyscy ulubieńcy burmistrza mogli dzięki niemu wspierać swoje kluby. Czasami burmistrz wspierał też takich, których mniej lubił, żeby nikt mu nie zarzucił, że pomaga tylko rodzinie. Nigdy jednak nie było wiadomo, kto na jaką pomoc będzie mógł liczyć, poza tym, że Jaś dostanie najwięcej. A Jaś organizował obozy treningowe dla dzieci, na które jechali wszyscy razem i do południa trenowali, a po południu dorośli objadali się czekoladkami, a niegrzeczni chłopcy po kryjomu palili w krzakach papierosy i popijali piwo, żeby po powrocie chwalić się tym przed kolegami.


               Był też w miasteczku pewien Marcin, który postanowił, że będzie pomagał innym. Na przykład chodził za różnymi łobuzami, między innymi za takimi, którzy najbardziej na świecie kochali drużynę palantową Jasia i tłumaczył im cierpliwie, dlaczego nie powinni palić i pić piwa. Zbierał rzeczy niepotrzebne jednym i rozdawał takim, którzy nie mieli pieniędzy, żeby je kupić. Zwołał mnóstwo dobrych ludzi do pomocy, pozakładał świetlice na osiedlach, na których dzieciom było najbardziej smutno i nudno, tam je dokarmiał, pomagał odrabiać zadania domowe, prowadził korepetycje i różne inne zajęcia. On też potrzebował pieniędzy, żeby pomagać tym, którzy ich nie mieli. Czasem udało mu się więc zdobyć coś w konkursie ogłaszanym przez burmistrza, ale nigdy nawet połowy tego, co dostawał Jaś. Marcin nauczył się więc wyszukiwać inne ważne urzędy i instytucje, które dawały pieniądze takim jak on, na pomaganie innym. Żeby je jednak dostać, musiał umieć wytłumaczyć się z każdego wydanego grosika – i co roku to robił. Po kilku latach ciężkiej pracy stał się znany wśród podobnych dobrych ludzi w całym kraju. Na to, co się dzieje w miasteczku, Marcin patrzył z coraz większym smutkiem i coraz głośniej o tym mówił, a każdy, kto Marcina znał, przyznawał, że to niesprawiedliwe.

III

                Przyszły jednak złe czasy dla starego burmistrza. Przybywało mu lat, ubywało zdrowia i nie umykało to oczom mieszkańców. Burmistrz był jednak tak przywiązany do swojej pracy i miasteczka, że nie chciał sam zrezygnować, chociaż coraz częściej zaczynał robić błędy w rachunkach i zapominał, kto się czym w ratuszu powinien zajmować. I nadeszła taka chwila, że przegrał wybory. Długo nie mógł się z tym pogodzić, obraził się na wszystkich i zajął się uprawianiem przydomowego ogródka.
                Nowym burmistrzem został dobry kolega tego Marcina, który próbował ratować dzieci przed paleniem. Znali się stąd, że on również pomagał Marcinowi szukać ludzi, którzy chcieliby przeznaczyć pieniądze na jego działania. Nowy burmistrz uznał, że z wielu pomysłów jego poprzednika mieszkańcy byli zadowoleni i postanowił je kontynuować. Jednym z nich był konkurs na najlepsze pomysły na zniechęcanie dzieci do picia piwa i palenia papierosów. Ogłosił więc datę zgłaszania propozycji i codziennie ze zdziwieniem spotykał pod swoimi drzwiami kilku szefów klubów, którzy chcieli koniecznie osobiście opowiedzieć mu o swoich pomysłach. On jednak odpowiadał, że chce przeczytać wnioski w spokoju, kiedy już dotrą wszystkie. I prezesi patrzyli na nowego burmistrza z jeszcze większym zdziwieniem niż burmistrz na nich i z niepokojem wracali do domów, obgryzając paznokcie.
                Jaś nie należał jednak do osób, które pozwalają się tak łatwo odesłać do domu. Przyszedł więc ze swoim wnioskiem i wielką, piękną bombonierą, a kiedy burmistrz próbował zamknąć przed nim drzwi, tłumacząc się brakiem czasu spowodowanym porządkami w szafie po starym burmistrzu, Jaś wsadził nogę między drzwi i z uśmiechem syna dentysty wepchnął się do gabinetu.
- Tylko chwilę, panie burmistrzu, naprawdę nie zajmę dużo czasu – i rozsiadł się w fotelu, który zajmował zawsze podczas odwiedzin u wuja. Burmistrz zrezygnował z oporu i usiadł przy swoim biurku, mając nadzieję, że dzięki temu szybciej pozbędzie się gościa.
- Słucham pana.
- Może czekoladkę? – Jaś z wprawą odpakowywał pudełko z folii.
- Nie, dziękuję. – odpowiedział burmistrz.
- Jak to - nie? – Jaś aż zaprzestał rozpakowywania.
- Nie lubię czekoladek, dziękuję.
Jaś nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.
- Jak to, ze mną pan nie zje? Co to znaczy, że nie lubi pan czekoladek? Czekoladki są jak kremówki! Zna pan kogoś, komu mówi pan „chodźmy na kremówki”, a on odpowiada „nie, stary, nie lubię kremówek”? Wszyscy lubią…
- Kremówek też nie lubię. – burmistrz patrzył na Jasia i czekał cierpliwie, aż ten powie, po co przyszedł.
Po raz pierwszy od bardzo dawna Jaś poczuł niepokój i niejasne wrażenie, że spotkał się z czymś, czego nie rozumie, a brak miłości do czekoladek wydał mu się tylko czubkiem góry lodowej. Na wszelki wypadek postanowił podnieść sobie poziom cukru śliczną czekoladką z marcepanem.
- Bo tak właściwie to ja z wnioskiem przyszedłem. – Jaś przeżuwał powoli – pan burmistrz rozumie, że palant w naszym miasteczku zawsze cieszył się wielką popularnością, kibice zawsze byli wdzięczni burmistrzowi za wspieranie naszej drużyny…
Burmistrz siedział milcząc i przyglądając się uważnie Jasiowi, który mimo kolejnej czekoladki z nadzieniem orzechowym najwyraźniej coraz trudniej odnajdował się w sytuacji, co zaczęło się objawiać kropelkami potu na czole.
- My, to znaczy nasz klub, mamy nadzieję, że pan burmistrz będzie tak samo nam życzliwy, jak jego poprzednik… - i głupkowato wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Burmistrz westchnął.
- Przyniósł pan wniosek?
- Oczywiście! – zerwał się Jaś i położył na biurku burmistrza tradycyjnie wygniecioną i umazaną czekoladkami kartkę.
- A gdzie ten wniosek? – zapytał burmistrz z obrzydzeniem patrząc na kawałek papieru.
- No, to jest właśnie… - Jaś spojrzał niepewnie na burmistrza. Ten westchnął, popatrzył na Jasia uważnie, a potem złapał kartkę ostrożnie między dwa palce i położył na stercie papierów, z których co najmniej połowa wyglądała podobnie.
- Dobrze, przyjąłem. Czy w czymś jeszcze mógłbym panu pomóc?
- Czyli możemy liczyć na pozytywne rozpatrzenie? – Jaś znów wyszczerzył w niepewnym uśmiechu brązowe od czekoladek zęby.
- Nie wiem. Muszę przeczytać wszystkie wnioski.
- To pan będzie je czytał? Po co?- wielkie oczy Jasia zrobiły się jeszcze większe.
Burmistrz przez chwilę przyglądał się Jasiowi, jakby właśnie opuścił mury od lat funkcjonującego w miasteczku zakładu dla obłąkanych.
- A skąd mam wiedzieć, na co dać pieniądze z miejskiej kasy, jeśli nie przeczytam wniosków?
- Przecież mieszka pan w naszym miasteczku, wszyscy się znamy, pan wie, komu i na co zawsze dawał stary burmistrz… Bo ja na przykład, wie pan, w takim pisaniu wniosków to nie jestem za dobry, ja po prostu kocham sport…
Teraz oczy burmistrza zrobiły się dwa razy większe.
- Panie delegacie, ja też kocham sport i z chęcią zobaczyłbym jakieś wielkie sukcesy naszych drużyn, zwłaszcza tych, które tak chętnie wspierał mój poprzednik. Obawiam się jednak, że skoro nie udawało się to do tej pory, to nie uda się i teraz. Może powinniśmy wspierać tych mniej popularnych, którzy z dużo mniejszą pomocą albo nawet bez potrafili zdobywać mistrzowskie tytuły, wtedy przyniosą naszemu miasteczku jeszcze więcej radości i sławy? A wnioski powinny być tak napisane, żebyśmy mogli później sprawdzić, czy rzeczywiście pieniądze zostały wydane na pomysły w nich zgłoszone.
- Co sprawdzić?... – oczy Jasia zrobiły się jeszcze większe, niż się to wydawało możliwe, a twarz zrobiła się biała jak papier.
- Jak zostały wydane nasze pieniądze. Rachunki, dokumenty: normalna kontrola. – burmistrz nie przestawał się dziwić zdziwieniu Jasia.
- Kontrola!? – Jaś już nie był blady, tylko siny – to my teraz będziemy rachunki zbierać?
Burmistrz zastanawiał się coraz poważniej, czy nie wezwać personelu medycznego.
- Proszę sobie wyobrazić, że pieniądze, które mam podzielić, nie są moją własnością, a ja jestem tu od tego, żeby były wydawane uczciwie i z jak największym pożytkiem dla naszego miasteczka. Jeżeli dobrze napisał pan wniosek i miał ciekawy pomysł, to pomożemy go panu zrealizować. A jako że są to pieniądze mieszkańców, będziemy sprawdzać, czy nas nikt nie oszukał. Jeżeli zrobi pan to, na co chce pan od nas pieniądze, to wystarczy to zrobić i mieć na to dowody, w czym problem?
- No tak, no tak… - Jaś, teraz czerwony jak indor, nerwowo wycierał czoło mokrą chusteczką.- wie pan, ja tak nie lubię tych papierków…
- Niestety, panie Janie, tylko dzięki tym papierkom wszystko może być jasne i przejrzyste. A teraz pan wybaczy, muszę wreszcie wysprzątać tę szafę z papierków po czekoladkach. – burmistrz wstał, podał Jasiowi rękę na pożegnanie i odprowadził do drzwi.
Oszołomiony Jaś zawrócił jeszcze i zabrał pudełko z czekoladkami.
- Skoro pan nie lubi…
- Oczywiście, proszę się nie krępować – uśmiechnął się nowy burmistrz i zamknął drzwi.
Jaś drżącymi dłońmi wepchnął sobie do ust garść czekoladek i wyszedł z ratusza. Przez kolejne trzy dni nie mógł spać, a obok jego łóżka rosła sterta kartoników po bombonierkach.

IV

                Nadszedł dzień, w którym burmistrz ogłosił wyniki konkursu. Blady był przy tym, zmęczony i niewyspany, bo pomysłów było mnóstwo, ale tak niewyraźnie napisanych, że niektóre nawet pod światło próbował czytać, ale nie dał rady. Ogłosił więc tylko krótko, które pomysły zasługują na pomoc z miejskiego skarbca, a które nie, powiedział, że na razie podzielił tylko połowę nagród i zapowiedział drugą część konkursu, żeby dać szansę wszystkim tym, którzy tak opisali swoje pomysły, że nic się nie dało z nich zrozumieć.
                Choć znalazło się kilku zadowolonych i zaskoczonych, bo pierwszy raz doceniono ich pomysły, to wiele osób ciężko zniosło ten dzień: jedni mdleli, inni płakali, jeszcze inni wybiegali z wrzaskiem z ratusza. Najbardziej cierpiał Jaś, który przerażony i niewyspany, z podkrążonymi oczyma i blady jak trup zrozumiał tylko tyle, że jego klub dostał trzy razy mniej niż zwykle, że niejaki Marcin, o którym Jaś nie wiedział nic poza tym, że nie prowadził klubu sportowego, tylko zajęcia dla nieposłusznych dzieci, otrzymał ponad połowę tego co Jaś, choć zwykle dostawał jedną dziesiątą i już nawet nie dotarło do niego, że może startować w konkursie jeszcze raz. Wybiegł więc, łapczywie chwytając oddech, w rozchełstanej koszuli na rynek miasteczka i zaczął krzyczeć, że go oszukano, że okradziono i że koniec z palantem w małym miasteczku. Zapłakany i zasmarkany podchodził do wszystkich przechodniów i opowiadał o swoim nieszczęściu. I wszyscy, którzy interesowali się palantem, współczuli mu i pomstowali na nowego burmistrza, a kibice innych sportów omijali go szerokim łukiem, pukając się w czoło.
                Po jakimś czasie Jaś ochłonął trochę, wpadł do sklepu spożywczego, poprosił o pięć bombonierek na wynos, pudełko ptasiego mleczka na miejscu i wybiegł z pełnymi ustami i policzkami wysmarowanymi czekoladą. Obiegł wszystkie redakcje, jakie znajdowały się w miasteczku i skarżył się wszystkim, jak to został oszukany, bo nowy burmistrz, zamiast na palanta, wolał dać pieniądze swojemu koledze. A że nie wszyscy wiedzieli dokładnie, czym Marcin się zajmuje, a Jaś ze swoimi wielkimi zapłakanymi oczami, blady, zmizerniały i niepodobny do siebie sprawiał ogromnie żałosne i wzbudzające litość wrażenie, niektórzy mu uwierzyli i w swoich gazetach przedstawili jego punkt widzenia jak swój.
                W miasteczku było jednak wiele osób, które na własne oczy widziały, ile dobrego Marcinowi udało się zrobić dla ludzi, którym nieraz nikt inny nie chciał poświęcić uwagi. Podniosły się więc głosy, że niektórzy redaktorzy, to zanim coś napiszą, mogliby się zza biurka ruszyć i sprawdzić. Ktoś na jakiegoś redaktora nakrzyczał, do innego ktoś się przestał odzywać i tak powstała w miasteczku nieprzyjemna atmosfera. A kiedy redaktorzy w końcu napisali o tym, co tak naprawdę robi Marcin i wyjaśnili sytuację, nikt już nie chciał z Jasiem jeść czekoladek.
               
V

                Siedział od kilku dni samotny i opuszczony w domu na kanapie, oglądał „Kung Fu Pandę” i opróżniał kolejne bombonierki, wśród których przeważały czekoladowe buteleczki wypełnione likierem. Włosy miał rozczochrane, brodę nieogoloną, a od oddechu więdły ostatnie kaktusy, jakie żyły jeszcze w jego domu. I wtedy, po raz drugi w jego życiu, odwiedziła go dobra wróżka. Stanęła między nim, a telewizorem, przyjrzała się Jasiowi i powiedziała:
- Spójrz tylko, Jasiu, na siebie. Jak ty wyglądasz?
A Jaś przełknął ostatnią czekoladkę i wpatrywał się w stojącą nad nim wróżkę. Usta coraz bardziej wyginały mu się w podkówkę, oczka coraz bardziej wilgotniały i wybuchnął głośnym, donośnym płaczem, aż wróżka musiała zasłaniać sobie uszy.
- Przestań! No, przestań już! Ile ty masz lat, żeby tak się zachowywać?!
Ale Jaś krzyczał jeszcze głośniej, płakał jeszcze rzewniej i jeszcze bardziej przypominał chłopca, którego wróżka odwiedziła za pierwszym razem.
- No, dobrze, już dobrze. – wróżka przytuliła wielką rozczochraną głowę do swojej piersi – nie płacz już, nie płacz. Duży chłopiec z ciebie, dzielny. – a czym mocniej przytulała głowę Jasia do swojej piersi, tym bardziej się uspokajał.
- Co się z tobą dzieje? Pamiętasz, jak postanowiłeś pomagać innym spełniać ich marzenia o grze w palanta? Jak umiałeś kiedyś przekonywać innych, żeby ci zaufali i dali szansę innym? Przecież nie zostałeś dyrektorem, prezesem, a potem delegatem tylko dzięki czekoladkom! Prawda? A teraz chcesz oczerniać tych, którzy radzą sobie lepiej od ciebie? Wstyd! Osiadłeś na laurach, bo wystarczyło się wysmarkać wujowi w klapę marynarki, żeby rozwiązał za ciebie wszystkie problemy! Panie Janie, pora wstać! Wszystkie dzwony biją! – i: Bim! Bam! Bom! Jasia otwartą dłonią po twarzy, kiedy poczuła, że trudno go oderwać od piersi. Aż oczy otworzył szeroko, jak pod wpływem jakiegoś nagłego olśnienia.
- A teraz marsz do łazienki, wykąpać się, ogolić i umyć zęby. I wyrzuć wreszcie te wszystkie czekoladki! A potem złap za telefon, zadzwoń do wszystkich przyjaciół, o których już prawie zapomniałeś i dowiedz się, co możesz zrobić, żeby zdobyć pieniądze dla swojego ukochanego klubu! I żebym nie musiała tu więcej przychodzić! – na te słowa zerwał się wiatr, który zrzucił Jasiowi na głowę pierwszy puchar, jaki pod jego władzą zdobyła drużyna, a wróżka znikła.

VI

Kilka lat później w miasteczku odbył się wielki festyn z okazji awansu kolejnego zespołu z miasteczka do najwyższej ligi, a była to drużyna palantowa. Uśmiechnięty, gładko ogolony i wysportowany Jaś witał wszystkich osobiście na stadionie. Już nie częstował nikogo czekoladkami, tylko dla każdej pani miał przygotowaną różę – z tego był teraz znany. Gratulacje składał mu sam burmistrz, który wyraził uznanie, że nawet bez pomocy miejskiego skarbca udało się osiągnąć taki sukces. Jaś pochwalił się wtedy, że to dzięki zbieraniu rachunków i kursowi pisania wniosków. Jego klub zyskał teraz sławę najlepiej prowadzonego w lidze i miał najbardziej obiecującą młodzież, a prezesi z innych przyjeżdżali do Jasia uczyć się, jak należy sporządzać dokumenty.
Drużyna wygrała wysoko swój pierwszy mecz w najwyższej lidze, a potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

Koniec.


Podobało Ci się, Babciu? Bo w mojej szkole bardzo. Ciekawe, czy w innych też?

Całuję Cię mocno!

Twoja J.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz