wtorek, 3 listopada 2015

127. PLOTKA DZIADOWSKA

Kochana Babciu!
               
                Choć pora roku temu nie sprzyja, w naszym mieście miał miejsce cyrk. Tak głosi plotka. To znaczy nie było ani namiotu, ani akrobatów, słoni i lwów. Właściwie to chyba nawet nikt nie przyjechał spoza miasta. I wigilia dnia Wszystkich Świętych też bardziej skłaniałaby do zadumy, niż zabawy. Ale ci, którzy widzieli, twierdzą, że był to niezły cyrk.
                A plotka głosi, że było tak.

               
Stary, opuszczony szpital. Przedsionek. W przedsionku sprzątaczka. Za jednymi drzwiami obrażony Jaśnie Pan. Za drugimi, na dworze, marznąc i przestępując z nogi na nogę, publiczność i trupa teatralna.
- Panie Kazimierzu, oddejcie klucze… - prosząco mówi pani sprzątaczka.
- Po moim trupie! – dobiega głos zza drzwi, a kasztanową aleją porusza lekki powiew chłodnego wiatru.
- Drugi roz niy godejcie, sam był kiedyś szpital!
- Nie dam!
- Panie Kazimierzu, bo tu ludzie jacyś prziszli. Chopy w ancugach, baby w balklajdach, odstawiyni jak na pastyrka, a godajóm, że dziady i  że tyjater jakiś chcóm w kapliczce robić…

- Proszę powiedzieć, że mnie nie ma!
- Jako im mom poedzieć, że wos ni ma, kiej sam stojóm i sie dziwajóm, jak z wami godóm!
- To proszę im powiedzieć, że mam rozstrój żołądka i nie mogę wyjść!
- Pónbóczku złoty! To wyście te klucze połkli?!
- Nie połknąłem! Ale nie dam zdrajcom i wiarołomcom, choćbym miał tu sczeznąć! – lodowaty wiatr mocniej porusza drzewami, z których sypie się śnieg złotych liści.
- Jo sie wos wcale niy pytom, co wy tam w tym wychodku chcecie robić, ale musza coś tym dziadom, co tukej prziszli, poedzieć – i naburmuszona otwiera drugie drzwi.
- Jo niy wiym, co wyście sóm za jacy, ale musieliście panu prezesowi pieróńsko za skóra zalyźć, kiej kozoł poedzieć, co wom kluczy niy do, choćby sam mioł świtnyć.
- Ale my byliśmy z panem Kazimierzem umówieni, my jesteśmy z jego stowarzyszenia, razem to organizowaliśmy, tutaj czekają aktorzy, licznie przybyła publiczność, reprezentacja władz miasta! Wstyd… – załamującym się głosem wyjaśnia elegancki jegomość.
Sprzątaczka odwraca się w stronę drugich drzwi.
- Panie Kaziu! łoni mie tu godajóm, co byli z wami ugodani, że ich wpuścicie. Jako to rychtyk je?
- Jaki Kaziu, jaki Kaziu?! Nie po to mi rodzice po wielkich królach imiona nadawali, żeby mnie teraz służba od Kaziów wyzywała! Nikt mnie tu już nie szanuje! Teraz wszyscy przeciwko mnie! Judasze! Karierowicze! Kto założył stowarzyszenie?! Kto wydeptał zgodę na użytkowanie kaplicy?! Kto działał zamiast gadać?! Nie dostaniecie kluczy, nie dostaniecie Naszego Miasta, choćby mnie tu sam doktor Roger miał nawiedzić! – zimny wicher aż przygina korony drzew do ziemi. Sprzątaczka rzuca w stronę zamkniętych drzwi:
- Panu prezesowi sie patróny pomyliły: tyn od orderu, coście go kiedyś dostali, to był tyn świynty, poćwiartowany, a niy Rejtan. Ale jakbyście koszula chcieli targać, to redachtóry jakiś też sam sóm…
- Telewizja jest?...
Sprzątaczka wychyla się do zgromadzonych gości
- Z telewizora je sam kiery?
Po chwili ciszy ktoś odzywa się z tłumu:
- Ja mam komórkę z dobrym aparatem, mogę kręcić…
- Chopie, za małe szkło na tako persóna… - i wraca pod drzwi prezesa.
- Ni ma telewizje, panie prezesie. Możno byście jednak dali im te klucze, bo yno gańba bydzie i haja skiyrs tego…
- A idźcie wszyscy do diabła! - wicher o mało nie wyrywa sprzątaczce drzwi z rąk.
Sprzątaczka wzdycha i wraca do zebranych przed wejściem.
- Musicie państwo wyboczyć, pan prezes mo focha typu „za mało mi przajóm” i sie do godki niy nadowo. Musicie prziść, jak mu przyńdzie. Nojlepij z kwiotkiym…
- Proszę pani, ale my tu przecież zaprosiliśmy ważnych gości, to miało być uroczyste wydarzenie, przecież pan prez…, to znaczy pan Kazimierz jest współorganizatorem, co im teraz powiedzieć?... – elegancki jegomość jest bliski płaczu.
- Na dyć dó dóm ich poślijcie! Z daleka przijechali?
- Proszę pani! To nie o to chodzi…
- No ja, mocie recht, gańba jak pierón…
Pani sprzątaczka bierze się pod boki i patrząc gdzieś w przestrzeń nad zebraną publicznością zastanawia się nad czymś z zadumanym wyrazem twarzy.
- Szanowni państwo, jo wóm powiym tak: kole mojigo kamerlika, w tej chaupie tu obok, je tako wielko izba, kaj byście sie możno wszyscy pomieścili, a i siednyć byłoby kaj. Ale tam już z piytnoście lot żodyn niy zaglóndoł i je fest namaraszóne. Jak by my sie tak wszyscy razym za robota chyciyli, to roz dwa to wypucujymy. Zanim zacznymy, jo wstawia stary kocioł ze szpitalnej kuchnie z wodóm na herbata, bydzie gynau, jak skończymy, ja?

Elegancki jegomość, który wygląda na organizatora, blednie jak ściana i już chce zaoponować, ale wśród zmarzniętej publiczności pomysł wzbudza zainteresowanie. Któryś ze świetniejszych gości woła nawet z entuzjazmem „Idziemy!” i już po chwili całe towarzystwo raźnie zamiata podłogę, ściera kurze ze starych łóżek, wózków inwalidzkich i stołów operacyjnych, a pani sprzątaczka chwali jednych, a innym, z groźną miną, pokazuje palcem, gdzie mają poprawić. Kiedy kończą, zasiadają na wózkach i łóżkach rozstawionych wokół miejsca dla występujących pozostawionego na środku sali. Każdy dostaje gorącą herbatę i chociaż w starym szpitalnym kubku, to wszyscy będą zarzekać się później, że takiej dobrej już dawno nie pili.

                A kiedy w tej niesamowitej scenerii, w ten wyjątkowy i podniosły dzień pada:

„Ciemno wszędzie, głucho wszędzie,
Co to będzie, co to będzie?”[1]

wszystkich przechodzą ciarki. Nawet panią sprzątaczkę posadzoną na honorowym miejscu.
                Najbardziej realistycznie i zarazem fantastycznie, jak później będzie się opowiadać, wypada scena, kiedy chór śpiewa:

„Tak pośród pierzchliwej fali
Przez wieczne lecąc bezdroże,
Ani wzbić się pod niebiosa,
Ani dotknąć ziemi nie może.”[2]

Podobno wicher szarpie wtedy drzewami jak szalony, a za oknem pojawia się blada, przerażona postać pędząca z krzykiem ciemną nocą w podskokach przez dziedziniec szpitala. Żeby nie to, że całkiem osiwiała, niektórzy byliby gotowi przysiąc, że to czarnowłosy prezes Kazimierz. Niektórzy będą się upierać, że widzieli też goniącą ze strzelbą za uciekającym dziwną postać z bródką, w binoklach i w myśliwskim stroju z czasów Bismarcka. Podobno tajemniczy myśliwy wygląda jak założyciel szpitala. Kiedy będą gratulować organizatorom tej sceny, aktorzy uprzejmie podziękują, ale nikt nie będzie w stanie odpowiedzieć na pytanie, kto brał w niej udział…



                Pani sprzątaczka po przedstawieniu idzie sprawdzić, co u pana prezesa. Drzwi z toalety są otwarte na oścież, a po zamku w drzwiach widnieje tylko ogromna dziura, jak po strzale z dubeltówki. Pęk kluczy leży na podłodze, a po prezesie ani śladu...
                Sprzątaczka bierze klucze, zamyka drzwi i wzdycha:
- A tela razy ech godała: niy nerwować nieboszczyków…

Taką plotkę niektórzy w mieście powtarzają. Może tak było, a może inaczej? A może to całkiem nieprawda? Tata mówi, że ludzie czasem różne brednie plotą…
 A Ty co o tym myślisz, Babciu?

Całuję Cię mocno!

Twoja J.








[1] A. Mickiewicz Dziady część II, w: A. Mickiewicz, Utwory dramatyczne T. III i IV, Czytelnik 1953, s. 13.
[2] A. Mickiewicz Dziady część II, w: A. Mickiewicz, Utwory dramatyczne T. III i IV, Czytelnik 1953, s. 30.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz