poniedziałek, 30 listopada 2015

128. BRUNATNIENIE

„Dżumy i wojny zawsze zastają ludzi tak samo zaskoczonych. (…) Zaraza nie jest na miarę człowieka, więc powiada się sobie, że zaraza jest nierzeczywista, to zły sen, który minie. Ale nie zawsze ów sen mija i, od złego snu do złego snu, to ludzie mijają, a humaniści przede wszystkim, ponieważ nie byli dość ostrożni.”[1]

fot.Dwie Słowie
                To nie będzie optymistyczny tekst. Bo ja nadal próbuję zrozumieć. Chociaż zaczynam się bać, że takie próby mogą mnie wiele kosztować, patrząc na to, co dzieje się wokół. I nie chodzi o to, czy lepsi byli ci, którzy ostatnie wybory przegrali, czy ci, którzy wygrali - to temat na osobny list, choć z tym ma wiele wspólnego.
                Próbuję zrozumieć, jak to się dzieje, że za „zdrową” reakcję uchodzi źle skrywany pod maską nienawiści strach, próba ochrony bezpieczeństwa kosztem odizolowania się od wszystkiego, czego się nie zna. Choć to nawet byłbym w stanie zrozumieć – naturalne ludzkie odruchy. Ale skąd bierze się w człowieku tak głęboka nienawiść do innego człowieka, że pcha go do mordu? Fizycznego albo słownego?
                Próba zrozumienia nie oznacza usprawiedliwiania. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że cały czas skupiamy uwagę tylko na objawach, w ogóle nie szukając przyczyn. Nie da się wyplenić zarazy, lecząc tylko objawy, a nie likwidując jej źródła.
                Jeszcze 10 lat temu wydawało mi się, że świat płynie do przodu z wiatrem w żaglach: z nadzieją i przekonaniem o tym, że „będzie lepiej”. Że pokój będzie czymś coraz bardziej powszechnym, że coraz więcej ludzi będzie mogło cieszyć się wolnością, sprawiedliwością i prawami do decydowania o swoim życiu. Że ludzie zaczną słuchać się nawzajem i wyciągać wnioski z przeszłości. Dzisiaj czuję, że były to bardzo naiwne i ulotne przekonania. Zwłaszcza że wartości, które kiedyś wydawały się oczywiste, na naszych oczach przestają takie być.


                Biolodzy twierdzą, że natura reguluje liczebność gatunków, kiedy ich nadmierny wzrost zagraża ekosystemowi. Jednym z tych gatunków jest człowiek. Stąd np. coraz nowsze zarazy. I wojny.
                „Są dwa rozwiązania dla ludzkości. Pierwsze, humanitarne i bezbolesne – ograniczmy sami liczbę urodzeń. Alternatywą jest cierpienie – wzrost śmiertelności, który w przypadku innych gatunków spowodowany jest głodem, chorobami lub drapieżcami, a w przypadku ludzi oznacza głód, choroby lub wojny. Wojny o jedzenie, ropę, wodę i ziemię”[2].
                Stada mrówek i pszczół zachowują się jak organizm o jednym wspólnym mózgu. Grupy ptaków i ławice ryb złożone z setek osobników potrafią wykonywać błyskawiczne manewry, nie wpadając na siebie, jakby posiadały wspólne źródło kontroli ruchu. Czyżby i ludzkość składała się na jakiś jeden zbiorowy umysł, który patrzy z nieosiągalnej dla jednostki perspektywy, a który każe nam dążyć do samozagłady? Zawczasu, całemu gatunkowi, również w tych częściach świata, gdzie przestrzeni życiowej nie brakuje?




                Podobno przed 1914 rokiem atmosfera w Europie była bardzo napięta – dało się wyczuć narastającą powszechnie w ludziach nienawiść. Między państwami, narodami, ale i między poszczególnymi ludźmi[3]. Na tle etnicznym, ekonomicznym albo ideowym – między ludźmi żyjącymi jeszcze niedawno w zgodzie. Do czego tamta duszna atmosfera doprowadziła, każdy absolwent szkoły podstawowej powinien pamiętać. A warto jeszcze dodać, że każdemu wydawało się, że został zmuszony do obrony:
„Mocarstwa walczyły, bo miały niezwykle rozbudowane poczucie prestiżu i wszyscy byli przekonani, że przeciwnik jest w trakcie "okrążania". To znaczy, Niemcy czuły się okrążane przez Francję i Rosję. Austria przez Rosję i Serbię i tak dalej. (...) I każdy wierzył, że w gruncie rzeczy reaguje defensywnie”[4].
                Nie mogę oprzeć się koszmarnemu odczuciu, że przerabiamy powtórkę z historii. Uroboros, wąż połykający własny ogon, symbolizujący cykliczność czasu, przypomina, że nic nie kończy się raz na zawsze. Nie tylko pory roku, ruchy gwiazd, planet i komet - również nawroty pędu do śmierci.
               
                Najłatwiej byłoby powiedzieć, że potrzebę zabijania mamy w genach. Ale to, że niektórym z nas zdaje się to przychodzić z taką łatwością, nie oznacza, że jest to naturalne. Psychologia zna całe zestawy mechanizmów, które muszą zostać w człowieku uruchomione, zanim pozbawi życia bliźniego. Począwszy od tego, że musi przestać w innym bliźniego dostrzegać. Dlatego wszędzie tam, gdzie ścierają się ideologie, nie widać końca konfliktom. Dlatego wojny religijne pochłaniają najwięcej ofiar.
               
                Co jednak musi się dziać w głowie człowieka, żeby zaczął nienawidzić innych do tego stopnia, żeby najpierw domagać się ich śmierci, a potem własnymi rękami zacząć ją zadawać? Nawet kosztem własnego życia, za to z pragnieniem zabrania ze sobą jak największej liczby bezbronnych ofiar?       
                Wyobrażam sobie, że wszystko zaczyna się od doznania pogardy. Poczucia, że istnieją ludzie, dla których jest się kimś gorszym według jakichś niekoniecznie zrozumiałych kryteriów. Albo według kryteriów, na które nie ma się wpływu. Za tym idzie poczucie samotności i bezsilności. I przekonanie (mające pokrycie w rzeczywistości albo nie), że padło się ofiarą czyjegoś świadomego działania ograniczającego możliwości realizowania potrzeb, pragnień, marzeń. I że jest się pozbawianym własnej tożsamości.
                Potem przychodzi moment, w którym odkrywa się, że jednak nie jest się jedynym. Że takich, którzy czują się pogardzani, lekceważeni, wyszydzani, odrzuceni – albo po prostu niezauważeni - jest więcej. Odkrywa się cechy wspólne, podobne przemyślenia. Znajdują się wzorce i metafory, z których rodzą się mity. Chyba, że istnieje już gotowa mitologia (interpretacja ideologii albo religii), która nadaje się na spoiwo łączące ludzi we wspólnotę. Niestety, wyzbycie się poczucia osamotnienia nie zawsze oznacza wyeliminowanie doznania pogardy. Grupa pomaga bezsilność zastąpić poczuciem siły, a na pogardę (znów: rzeczywistą albo wyimaginowaną) odpowiedzieć nienawiścią. Ta, w połączeniu z poczuciem ograniczania przez „uważających się za lepszych”, wiarą w spajające mity, które dają przekonanie o potrzebie naprawienia świata i przyzwolenie na stosowanie środków normalnie niedopuszczalnych, pcha ludzi do najbardziej nieludzkich zachowań. Tak to sobie tłumaczę.

                Agresja wspólnoty spojonej poczuciem krzywdy przeciwko innym wywołuje lawinę. Nienawiść rozmnaża się jak przez pączkowanie. Na poczuciu krzywdy albo zagrożenia powstają kolejne wspólnoty gotowe odpowiedzieć nienawiścią – na początku słowną, dopóki mitologia nie usankcjonuje dla niej fizycznego ujścia. W świecie uproszczeń, pochopnych sądów i nieograniczonych możliwości wymiany informacji mitologie nie tylko wypierają rzetelną wiedzę i rozsądne myślenie, ale nawet się pod nie podszywają. A z mitologiami nie da się dyskutować.

                To dlatego tak samo zachowuje się norweski nazista i islamski fundamentalista. Komunistyczny terrorysta i neofaszystowski bojówkarz. A każdemu wydaje się, że naprawia świat.
                Ten schemat nie jest niczym nowym. Tak było 80 lat temu, podobnie było przed wiekiem i zapewne wiele razy przedtem. Tylko możliwości technologiczne porozumiewania się i mordowania noszą ślady postępu. Mentalnie wciąż wydajemy się być małpami nad skrzynią granatów.

„Jeśli pan myśli, że owocem przyszłych rewolucji będzie wolność, to jest pan w błędzie. Hasło wolności w ciągu pięciu wieków dopełniło się i przeżyło. Pedagogika, dziś jeszcze podająca sobie za córę Oświecenie i w krytyce, wyzwoleniu i pielęgnowaniu jaźni, w rozbiciu bezwzględnie ustalonych form życia dopatrująca się środka wychowawczego – taka pedagogika może mieć chwilowe powodzenie, jakie przypadnie w udziale retoryce, ale dla znającego się na rzeczy reakcyjność jej nie ulega żadnej wątpliwości. Wszelkie organizacje naprawdę wychowawcze od niepamiętnych czasów wiedziały, o co w pedagogice może jedynie chodzić: mianowicie o bezwzględny rozkaz, żelazną konieczność, o dyscyplinę, ofiarę, samozaparcie, o zadanie gwałtu indywidualności. Poza tym jest to niezrozumienie młodzieży, pochodzące z braku miłości do niej, jeśli ktoś przypuszcza, że znajduje ona rozkosz w wolności. Jej najgłębszą rozkoszą jest posłuszeństwo. (...) Nie! (…) To nie wyzwolenie i rozwój jednostki stanowią tajemnicę i nakaz naszych czasów. Tym czego one potrzebują, czego pragną, tym, co stworzą, jest – terror.”[5] 

                Od jakiegoś czasu mitologie coraz bardziej opanowują również umysły m.in. Polaków. Katolicy uważają się za zaszczuwanych przez ateistów, ateiści uważają się za ograniczanych przez katolików. Prawicowcy czują się dyskryminowani przez „lewaków”, lewicowcy są przekonani o nacjonalistycznej ofensywie. Przy czym zdrowa równowaga została zburzona, odkąd (formalna) lewica nie ma reprezentacji w parlamencie, a najbardziej oburzone na tzw. „poprawność polityczną” środowiska stricte nazistowskie rosną dzięki niej w siłę, pod szyldem „narodowców” bezkarnie paląc kukły Żydów i rozpowszechniając hasła rasistowskie.
                Fałszywe uproszczenia, pomagające podsycać nienawiść, funkcjonują na porządku dziennym: wszyscy katolicy to krzyżowcy, wszyscy muzułmanie to terroryści, prawicowcy to z zasady naziści, a kto nie podziela roszczenia „Polska dla Polaków” jest „lewakiem”. Na podstawie szczątkowej wiedzy na temat niechlubnego marginesu wyrabia się opinie o większości.
                Powszechny dostęp do wiedzy, zarówno w systemach edukacyjnych jak i w mediach, zamiast otwierać umysły, inspirować do szukania odpowiedzi i krytycznego myślenia, powoduje szum informacyjny, skłaniający przytłoczonego człowieka do wyboru mitologii, jako gotowych systemów przekonań przyjmowanych bez krytyki.
                Przez polski (i nie tylko) internet płynie fala agresji i pogardy. W cyfrowej rzeczywistości opartej na algebrze Boole’a, gdzie istnieją tylko dwa stany – „0” i „1”- jest miejsce tylko na uwielbienie albo nienawiść, nie ma stanów pośrednich. Taki staje się w coraz większym stopniu nasz świat.
                Jeszcze jesteśmy na etapie łączenia się w grupy skrzywdzonych i słownej nienawiści wobec „tych, którzy czują się lepsi” - przynajmniej jak nam się wydaje. Staczamy się po równi pochyłej. Kolejny etap to przyzwolenie na przejście do czynów. Jak nam do niego daleko?

fot.Dwie Słowie

                Dopiero burze takie, jak II wojna światowa studzą trochę emocje, spłukują częściowo nienawiść rozpaczą i otwierają oczy na kondycję ludzkości. Przewartościowują świat, przywracając życiu najwyższą rangę. I sieją ziarno jeszcze większej nienawiści na przyszłość.
                Czy naiwnością jest wierzyć, że dzisiejszy stan da się rozładować w inny sposób?

                Wszystko wskazuje na to, że wbrew Lyotardowi wielkie narracje nie upadną jeszcze długo. Opowieści, które będą dawały ludziom odpowiedzi i poczucie przynależności do wspólnoty, będą ludziom zawsze potrzebne do życia jak tlen. I zdecydowana większość tych opowieści nie jest skierowana przeciwko człowiekowi, czyli nie jest zła. Złe mogą być tylko ich interpretacje. Mitologie, które wartościują ludzi zależnie od tego, czy je przyjmują, czy nie.
                Czy można mieć nadzieję, że jakimś cudem ludzie masowo zapragną poznawać obce punkty widzenia, zamiast zamykać się w gettach własnych uprzedzeń ze strachu przed utratą tożsamości? Czy komuś będzie się kiedyś opłacało skłonić ludzi do krytycznego myślenia zamiast wpajać im mitologie? I czy możliwy jest świat, w którym człowiek nie poddaje drugiego człowieka ocenie?
                Bo jeśli nie, to chciałbym wiedzieć, czy w ogóle można żyć, nie gardząc?...
                A może to tylko ten listopad i po prostu przesadzam?...




Podobne:












[1] Albert Camus Dżuma, przeł. M. Zenowicz, J. Guze, Kraków 1972, s. 122-123
[2] Sir Richard Attenborough w wywiadzie Pauliny Reiter w: „Wysokie Obcasy” nr 44 (853), s. 50.
[5] Thomas Mann, Czarodziejska góra, przeł. J. Kramsztyk i J. Łukowski, Warszawa 2007, s.457.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz