Wszędzie dziś wspomnienia
grudniowej niedzieli sprzed 35 lat.
Co ja tam mogę pamiętać: spaloną wędzonkę, czołgi za płotem i "spikera" w
mundurze zamiast „Teleranka”. Zresztą nie będę się powtarzał, bo już o tym pisałem
(tutaj).
Ale w tym roku przypomniało mi się coś, co (na pozór) nie ma z tamtym
grudniem wiele wspólnego. Za to ma wiele z obecnym.
W którejś z ostatnich klas szkoły średniej mieliśmy młodego nauczyciela,
absolwenta tej samej szkoły, świeżo po studiach. Nie miał z nami łatwego życia,
bo ani my nie widzieliśmy w nim wtedy autorytetu, ani chyba on sam się nim nie
czuł wobec nas. Poza tym chyba jeszcze nie do końca przyzwyczaił się, że oto
stał się kolegą z pracy nauczycieli, przed którymi jeszcze niedawno drżał
podczas tradycyjnego weryfikowania postępów w nauce.
Była wtedy wśród nich pani od
matematyki, słynąca z ogromnej surowości i żelaznej dyscypliny zaprowadzanej na
jej lekcjach i wielkiej religijności z drugiej. My na szczęście nie mieliśmy z
panią do czynienia, znaliśmy ją tylko z przesłodzonego uśmiechu, którym
czarowała wszystkich, którzy nie trafiali pod jej kuratelę i opowiadań kolegów,
którzy znali jej całkowicie inną twarz. A legendy krążyły o niej straszliwe:
o ołtarzyku z zapalonymi świecami na lekcjach, o modlitwach na początku każdej
lekcji, o klęczeniu przed ołtarzykiem uczniów nieprzygotowanych i ocenach
niedostatecznych na koniec roku za nieobecności na rekolekcjach. I o kłopotach
z przygotowaniem do matury ze względu na opóźnienia w realizacji programu. Trudno
mi, zwłaszcza dziś, powiedzieć, ile było w tym prawdy, faktem jednak było, że konflikty
mnożyły się nie tylko na linii nauczycielka – uczniowie ale i nauczycielka –
rodzice.
Kiedyś
podczas jakiegoś zastępstwa z młodym nauczycielem, kiedy nikomu z nas nie
chciało się odrabiać regularnej lekcji, wdaliśmy się w dyskusje o innych nauczycielach
z naszej szkoły. Nasz opiekun czuł się wtedy jeszcze chyba bardziej częścią
społeczności uczonej niż uczącej, bo nie mógł powstrzymać się przed
komentarzem:
- Wy nie pamiętacie, ale ja tu chodziłem do szkoły,
kiedy nauczyciele akurat zmieniali marynarki na początku lat 90-tych. Ci sami,
którzy z orderami przypiętymi do piersi sprawdzali obecność na pochodach
1-majowych, nagle okazali się najgorliwszymi katolikami. Znacie panią …. – tu
padło rachunkowe nazwisko pani od matematyki – prawda? W jednym roku można było
u niej dostać pałę za nieobecność na pochodzie, a już w następnym na procesji.
Oczywiście po przemianach wszyscy okazali się wieloletnimi opozycjonistami – ku
zdziwieniu tych prawdziwych. No, może poza … - i tu padło nazwisko pana od
historii, który dumny był ze swojej przeszłości w Komitecie Centralnym.
Potem
nasz młody nauczyciel się zreflektował i prosił, żebyśmy nikomu tego nie
powtarzali.
Przypomniało
mi się to w tym roku, bo twarz tamtej pani od matematyki widzę w wielu innych
twarzach bardzo często ostatnio obecnych w prasie, telewizji i internecie. A
jej głos słyszę w moim ulubionym radiu za każdym razem, zanim zdążę wyłączyć
rozmowę prowadzoną przez „spikera”, który 35 lat temu miałby pewnie na sobie
mundur. Bo to jest czas pań od matematyki: mroźne grudniowe dni, kiedy noc jest
najdłuższa, a pogoda nie ma w sobie nic optymistycznego.
Ale
nawet zlodowacenia kiedyś się kończą.
Podobne:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz