Słyszałaś kiedyś, że pieniądze
nie śmierdzą? Nie wierz w to. Śmierdzą, a jakże. Nie tylko dosłownie - zapach
wysmarowanego ludzkim potem żelastwa nie należy przecież do najprzyjemniejszych
- ale także w przenośni. Okazuje się, że są, zdaniem niektórych, prace, którymi
rąk brudzić sobie nie warto. I nie chodzi wcale o jakieś historie mrożące krew
w żyłach.
Mieszkanie we własnym domu wiąże
się z tym, że problemy techniczne trzeba rozwiązywać we własnym zakresie. W
przeciwieństwie do spółdzielni mieszkaniowej, w której płaci się czynsz i za
usuwanie większości awarii odpowiada spółdzielnia. W (do niedawna) naszej
Najwspanialszej Spółdzielni, kiedy na przykład pękła rura, wystarczyło
zadzwonić na telefon alarmowy i po jakimś bliżej nieokreślonym czasie pojawiał
się ktoś, żeby zakręcić zawór. Potem, po jeszcze bardziej nieokreślonym czasie,
pojawiała się ekipa, która z reguły usuwała awarię. W oczekiwaniu na usunięcie
awarii można by nieraz umrzeć od odwodnienia albo pod ciężarem warstwy brudu,
ale nie trzeba było szukać kogoś, kto by problem rozwiązał, należało tylko
nękać bez ustanku panią A. albo wziąć głęboki oddech i wyjechać w tym czasie na
urlop. A we własnym domu należy poradzić sobie samemu albo znaleźć fachowca…
Na pewno wiesz, że fachowiec, to
ktoś taki, kto na swojej branży zna się najlepiej w okolicy albo jeszcze dalej.
Fachowiec fachowcowi, co prawda, oka nie wykole, ale zawsze znajdzie coś, co
koniecznie i natychmiast należy po innym poprawić. Fachowiec zna też swoją
cenę, którą zazwyczaj skromnie zaniża przed przystąpieniem do pracy, a która
rośnie wraz z dumą fachowca po jej skończeniu. Takie koszta trzeba wliczyć w
bilans sytuacji, w której nie trzeba płacić czynszu.
Kiedy więc któregoś dnia
znienacka odkrywasz, że w Twojej piwnicy przecieka rura kanalizacyjna, możesz zakasać
rękawy i mniej lub bardziej ochoczo zabrać się do usuwania awarii. Oczywiście,
możesz stwierdzić, że znasz się na tym jak minister środowiska na jego
ochronie, sprawdzasz więc stan konta i z ciężkim sercem postanawiasz wezwać
fachowca. W XXI wieku to żaden problem – wpisujesz np. hasło „awaria
kanalizacji” i nazwę swojego miasta, a w kilka sekund wyszukiwarka wyświetla Ci
setki adresów hydraulików gotowych nieść Ci pomoc o każdej porze dnia i nocy
przy wszystkich możliwych instalacjach od Szczecina po Przemyśl. Wybierasz więc
pierwszy numer z Twojej okolicy, pytasz, czy usuwają awarię, dowiadujesz się,
że „ależ oczywiście!” i zaczynasz tłumaczyć, w czym problem. Wtedy okazuje się,
że pan hydraulik chętnie pomoże, ale nie wcześniej niż za miesiąc… Wizja
zawartości kanalizacji podchodzącej pod okna piwnicy skłania Cię do szukania
mniej zapracowanego fachowca. Następny, do którego dzwonisz okazuje się również
zawalony robotą, w dodatku 200 kilometrów stąd, a kolejni jego klienci czekają
jeszcze dalej. Trzeci, jak się okazuje, właśnie się pakuje, bo jutro leci robić
karierę w Paryżu. Kiedy już bolą Cię palce od wybierania numerów, a zęby od
wbijania w ścianę, trafia się wreszcie ktoś zaskoczony Twoim pytaniem, kto
stwierdza, że może przyjechać jutro po południu. Z radości gotowa jesteś już
dać na mszę w intencji wszystkich hydraulików, ale skupiasz się na takim
zorganizowaniu sobie życia do następnego dnia, żeby jak najmniej korzystać z
kanalizacji, z nadzieją, że już od jutra będzie lepiej.
Następnego dnia tuż przed
zmierzchem postanawiasz jednak przypomnieć się umówionemu hydraulikowi.
Niestety, okazuje się, że kiedy zaczynasz tłumaczyć, w jakiej sprawie dzwonisz,
Twojemu rozmówcy nagle zaczyna nawalać słuchawka i mimo rozpaczliwych prób
nawiązania z Tobą kontaktu głosowego („halo! halo!”), nic nie jest w stanie
usłyszeć…
W
takiej sytuacji musisz ze złości skorzystać z ubikacji. Przypadkiem odkrywasz,
że przeciek nie wynika jednak z przegnicia starych rur, a ze zbyt powolnego
spływania ścieków, czyli z zapchania. Pełna nadziei zaopatrujesz się następnego
dnia w tradycyjne akcesoria do udrażniania rur i wraz z całą rodziną
podejmujecie próbę przewiercenia się przez przeszkodę… Po spędzeniu piątkowego
wieczoru w niepowtarzalnej atmosferze i bezskutecznych próbach pokonania
zapory, poddajesz się.
W
sobotnie przedpołudnie wpisujesz w wyszukiwarkę „udrażnianie kanalizacji” i
nazwę swojego miasta. Pojawiają się dziesiątki adresów do firm od Suwałk po
Zgorzelec, ale tylko jedna w Twojej okolicy. Dzwonisz. Okazuje się, że nie ma
problemu, serwis może przyjechać, z tym, że w soboty cena wynosi tyle, że
mogłabyś wymienić całą zapchaną rurę na nową „plus VAT”. W poniedziałek
wynosiłaby tyle, co wymiana 2/3 rury „plus VAT”.
Ograniczając
przyjmowanie napojów i pokarmów, marząc o gorącej kąpieli, sprawdzasz
wyszukiwarkę wzdłuż i wszerz i odkrywasz jeszcze jeden numer telefonu. Kiedy
pytasz o cenę, okazuję się, że znalazłaś kogoś gotowego pomóc Ci jeszcze tego
samego dnia za poniedziałkową cenę konkurencji nawet bez VAT. Kiedy przybywają,
by rozwiązać Twój problem w kilkanaście minut za pomocą specjalnego sprzętu,
Twoje pojmowanie określeń „tanio” i „drogo” kształtuje się zupełnie inaczej,
niż jeszcze trzy dni wcześniej.
Wieczorem,
korzystając bez skrępowania ze wszystkich dostępnych w Twoim domu zdobyczy
cywilizacyjnych, pozwalających dbać o higienę, nie możesz się nadziwić, że
komuś opłacało się jechać 150 km, żeby zarobić na czymś, na co cenę zaporową
przedstawił ktoś na miejscu – choć jeden i drugi żyje z tego samego…
Podobno
słowa Pecunia non olet wypowiedział rzymski
cesarz Wespazjan 2000 lat temu, kiedy wprowadził podatek od toalet publicznych
czy też od sprzedawanej garbarzom ich zawartości. Podatek miał ratować fatalny
stan finansów państwa, ale niektórym nie mieściło się w głowie, żeby cesarz
zajmował się takimi śmierdzącymi sprawami. Stąd jego słowa.
Chyba
nie jest u nas tak źle w „Polsce w ruinie”, skoro się nie opłaca, kiedy
śmierdzi, prawda Babciu?
Całuję Cię mocno!
Twoja J.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz