sobota, 23 września 2017

185. BIAŁY KOT, CZARNY KOT


 
            Drogi Dziadku!


                Mamy problem z kotem. W dodatku z nie swoim. Ja wiem, jak to brzmi: sami mamy kota, a nie pasuje nam cudzy. Ale ja nie o polityce.
                Jeden z naszych kotów jest kocurem. Czarnym. Niektórzy uważają, że to stworzenie o piekielnym rodowodzie i na jego widok przezornie przechodzą na drugą stronę ulicy. Inni robią znak krzyża i rozglądają się za wodą święconą. Jeszcze inni rzucają kamieniami i gonią z pokrzykiwaniami ewidentnie odziedziczonymi po przodkach, do których nie chcą się przyznać.
                A nasz kocurek, czy to dzięki białej plamce w kształcie koloratki na szyi, czy też rzeczywiście za sprawą mocy piekielnych, od kiedy tylko pojawił się w naszym domu, od razu zdobył sobie sympatię wszystkich sąsiadów. No, mogło mu w tym też trochę pomóc to, że był jedynym kocurem na ulicy – do tej pory żyły tu sobie dwie niezaprzyjaźnione gromadki kotek.
 
                Bardzo szybko zwiedził wszystkie podwórka, kuchnie, jadalnie i spiżarnie, a wszędzie wchodził jak do siebie – prawdziwy król ulicy! Długie łapy, lśniące, aksamitne futro, smukła sylwetka, leniwy, nonszalancki, ale pełen gracji krok i obojętne spojrzenie zielonych, gadzich oczu od początku trafiało do serc, zwłaszcza niewieścich. Małe dziewczynki ganiały za nim, żeby dostąpić zaszczytu noszenia go na rękach. Panienki ukradkiem podsuwały kawałki szynki, mężatki podrzucały co lepsze kawałki mięsa z obiadu, a starsze panie pamiętały, żeby w sklepie mięsnym kupić parę deko mięska więcej specjalnie dla kociego eleganta – a wszystko dla miękkiego futerka ocierającego się o nogi.
         Nawet wielcy i wielce poważni, zarośnięci jak majowy trawnik w spółdzielni mieszkaniowej panowie z budowy znajdowali w swoich kanapkach odrobinę wędlinki, z której gotowi byli zrezygnować na rzecz kota, byle usłyszeć ten głęboki pomruk zadowolenia (może ma to coś wspólnego z tym, że wielcy poważni panowie tak kochają mruczące motocykle?).
                Przez połowę lata, całą jesień i zimę żył tak sobie nasz kocurek, jak przysłowiowy pączek w maśle. Pozwalał się karmić i adorować, a z miejscowymi kotkami, które nigdy nie cieszyły się taką popularnością jak on, ale łaskawie tolerowały smarkacza, bawił się w berka.
Też byś tak chciał, Dziadku? Ba! Kto by nie chciał?

Ale i w tym raju pojawił się wąż. Przyszedł marzec i u kotek pojawiły się ruje. A za rujami pojawił się obcy kocur. Biały, z szarym ogonem, wielki i utuczony po zimie, tak że ledwo przepychał się przez szpary w płocie, z pyska podobny do Azoga – białego orka z „Hobbita”. Z zachowania też. Pojawił się nie wiadomo skąd na ulicy, wydzierał się w nocy jak pijany kibol na osiedlu, wskakiwał na nasz parapet i galaretowatą cieczą znaczył teren na naszej szybie. Kroczył przez ulicę kolebiąc się z boku na bok, jak stadionowy chuligan w dresie i pod kapturem, nawołując kotki dźwiękiem kojarzącym się z wiązką przekleństw puszczoną przez bywalca osiedlowej ławki między jednym splunięciem, a drugim.
W jego pojawieniu się nie byłoby może nic nadzwyczajnego, gdyby nie szok, jakiego zaznał nasz kocurek… Pierwsze spotkanie z białym dorosłym kocurem było dla naszego chudego, drobnego, czarnego młokosa bolesnym zderzeniem z nową rzeczywistością. Dotychczasowy król ulicy nagle został zdetronizowany i sprowadzony do roli unikającego władcy pazia… Jedynym ratunkiem podczas nieoczekiwanych spotkań okazały się długie i zwinne łapy, które pozwalały mu rozwinąć prędkość nieosiągalną dla białego, tłustego kocura – wyglądali, jakby Marian Kowalski próbował dogonić Usaina Bolta…
Ale biały kocur okazał się zawzięty. Całodniowe wycieczki w poszukiwaniu kotek pomogły mu poprawić kondycję, a uprzednie porażki w gonitwach musiały urazić jego ambicje, bo zaczął traktować naszego czarnego kocurka jak zwierzynę łowną, którą on koniecznie musi upolować. Na szczęście „biały ork” pod względem urody i wdzięku (przynajmniej w ludzkich oczach) nie może się równać z naszym czarnym elegantem, więc co jakiś czas na ulicy można zobaczyć gromadkę dzieci przeganiającą z krzykiem białego intruza albo gospodynię miotającą kapciem w stronę zmykającego szarego ogona.
Nie przeszkadza mu to jednak czuć się u nas jak u siebie. Regularnie przechadza się naszą ulicą tym swoim krokiem nieustraszonego konkwistadora, pana i władcy czworonożnego stworzenia poniżej 10kg masy ciała. Futrzasta góra mięśni, kłów i pazurów, czysty instynkt samozachowawczy uzbrojony w siłę, ale pozbawiony inteligencji i uroku. Na widok psa daje dyla, na widok człowieka schodzi w cień i patrzy spode łba. Taki „white power”. Ale kiedy nikt nie widzi, tropi kotki i stara się wyeliminować wszelką konkurencję. Dwa razy, kiedy zostawiliśmy otwarte okno, wszedł do środka, spuścił manto naszemu kocurowi, demolując pół kuchni, i zwiał na dźwięk zbliżających się rodziców. Wściekle rzuca się na kotki poza rują, poranił kotkę w ciąży, a małe kocię pozostawione kiedyś na chwilę bez opieki znaleziono zagryzione – sprawcy nie widziano, ale wszyscy wiedzą swoje. Jak uważasz, co na takiego kociego macho powiedziałoby Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, Dziadku?

Nasz czarny kocur, zanim wyjdzie z domu, najpierw przez kilka minut uważnie sprawdza zapachy w powietrzu i całą okolicę w zasięgu wzroku. Jeżeli tylko zapach białego w pobliżu, w te pędy ucieka z wielkimi jak spodki oczami w najtrudniej dostępny punkt w domu. I może już uciekłby gdzieś daleko, ale gdzie byłoby mu lepiej, Niż na naszej ulicy? Cała nadzieja w tym, że wciąż jeszcze rośnie i kiedyś przyjdzie taki dzień, że to „white power” ucieknie z ringu.

***



Tymczasem nasza kotka (niespokrewniona z naszym kocurem) urodziła niedawno trzy małe kotki. Podobne są do matki i… do naszego czarnego kocura! Teraz czarny kocur bawi się z nimi i wylizuje futerka, jak dobry i troskliwy tatuś.
😊

Uściski!

Twój K.




Podobne:







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz