poniedziałek, 28 sierpnia 2017

184. PIELĘGNACJA PRÓCHNICY

Kochana Babciu!

Bolą Cię czasem zęby? Tata mówi, że Twoje mogą boleć co najwyżej gryzionego. Moje czasem bolą mnie i wtedy muszę iść do dentysty. Można go nie lubić, unikać jak ognia, ale prędzej czy później każdy trafia na fotel, żeby pozwolić sobie zajrzeć w zęby. Bo leczenie domowymi sposobami może skończyć się źle.
A zęby mogą boleć z różnych powodów. Na przykład tatę bolą od oglądania, słuchania albo czytania wiadomości. Dlatego opowiedział mi ostatnio taką bajkę.

Dawno albo wcale nie tak dawno temu, za siedmioma smogami, za siedmioma wygaszonymi fabrykami, za siedmioma wyciętymi lasami była sobie gmina. Powiadają, że nazywała się Polanice. Polaniczanie, oprócz kościoła, remizy i karczmy przez pewien czas mieli u siebie dwóch dentystów. Pierwszy, umówmy się, że nazywał się Piszczyk, pochodził z rodziny, która praktyki stomatologiczne prowadziła od pokoleń, od pradziada, kowala Piszczyka począwszy. Drugi, niech mu będzie Poprawski, był synem kancelisty w miejscowym urzędzie gminy. Ojciec wysłał go w świat, żeby się kształcił w tym zawodzie. Kiedy młody absolwent wrócił do Polanic, wójt uznał, że chociaż w gminnym ośrodku zdrowia stary Piszczyk z przyuczonym synem leczą Polaniczan za pieniądze z funduszu zdrowia, to jednak szczęk w gminie do leczenia tyle, że i dla Poprawskiego roboty wystarczy. Zwłaszcza że próchnica, zbierała tu bogate żniwo i Polaniczanie w ogóle się do siebie nie uśmiechali.
 
Na początku Piszczykowie przyglądali się młodemu z politowaniem, jak punktualnie zaczyna pracę, skacze wokół pacjentów, mówi „dzień dobry”, uśmiecha się, dokładnie sprawdza każdą szczękę, dyskretnie wstrzymując oddech przy zębach, którym szczoteczki i pasty były obce, jak nadużywa znieczuleń, plombuje prawie każdy ząb, tłumaczy, co i dlaczego robi i jak udziela porad, a do każdego zabiegu – „francuski piesek”! – zakłada jednorazowe rękawiczki!
Piszczykowie rzadko byli punktualni, nie zaczynali pracy bez wypicia kawy, znieczuleń nie stosowali nawet przy usuwaniu zębów, zresztą plombowania też unikali, bo to roboty za wiele, a implantu ani koronki złotej nie można potem założyć. Polaniczanie i tak całowali ich po rękach (zawsze bez rękawiczek) i zawsze do kieszeni fartucha wepchnęli coś według nieoficjalnego cennika, jak za cara felczerowi. Poprawski za to zawsze odpychał z zażenowaniem rękę z zawiniętym banknotem, „bo to nie wypada”. Chociaż przyjęcia kosza jaj albo ubitego koguta nie odmawiał.

Szybko okazało się, że w godzinach pracy Piszczyków pod gabinetem było pusto, za to do Poprawskiego ciągnęły tłumy. Młodemu Piszczykowi imponowały metody pracy i popularność nowego dentysty – zaczął podpatrywać go, uczyć się od niego, zaprzyjaźnił się z nim, a nawet zaczął używać rękawiczek podczas zabiegów. I choć wiedzą i umiejętnościami nigdy Poprawskiemu nie dorównał, wkrótce większość pacjentów przychodziła już tylko do młodych, a do starego Piszczyka przychodzili tylko najstarsi pacjenci na usuwanie zniszczonych zębów.
 Stary Piszczyk się wściekł, pokłócił się z młodymi i wyrzucił ich z ośrodka zdrowia, którego był szefem, a między ludźmi zaczął rozpuszczać plotki, że Poprawski tylko udaje, że leczy, że zalecza powierzchownie, by ludzie musieli wracać, że w plombach zakłada ludziom trucizny, od których psują się pozostałe zęby, ale mało kto dawał temu wiarę. Młodzi, przekonani, że Polaniczanie wolą korzystać z ich usług, nie poddali się, poszli ze skargą do wójta. Wójt wypytał ludzi, wysłuchał plotek i pochwał, wyrobił sobie opinię i wysłał starego Piszczyka na zasłużoną emeryturę, gabinet przekazując młodym.

                Od tej pory stan uzębienia Polaniczan zaczął się poprawiać. Dwaj dentyści na zmianę przyjmowali w gabinecie, w którym dzięki uporowi i znajomościom Poprawskiego unowocześnili sprzęt i metody leczenia. Ludzie przychodzili teraz do leczenia częściej, bo zabiegi były mniej bolesne, a i wyrywanie zdarzało się tylko w ostateczności.
Na początku dość równo dzielili się między nich pacjenci. Ale Poprawski, wykształcony i ambitny, czytał branżowe pisma, jeździł na konferencje i wypróbowywał nowe metody leczenia. Piszczyk, zadowolony z siebie i postępów jakie zrobił, korzystał z nauk pobranych u ojca, uzupełnionych podpatrywaniem Poprawskiego i leczył wciąż tymi samymi sposobami. Niebawem okazało się, że coraz mniej ludzi przychodzi na dyżury do Piszczyka, za to Poprawski nie daje rady obsłużyć wszystkich pacjentów.
                Wtedy Poprawski zrezygnował z etatu w gminnym ośrodku zdrowia i otworzył prywatną praktykę, zostawiając Piszczykowi gabinet od lat zajmowany przez jego rodzinę.



                I tak sobie przez lata prowadzili swoje praktyki – Piszczyk w gminnym ośrodku zdrowia, Poprawski w prywatnym gabinecie. Na początku tylko nieliczni odwiedzali nowy gabinet. Bo drogo, bo zawsze się chodziło do gminnego ośrodka, bo „co on sobie, ten Poprawski, nie wyobraża”. Ale z czasem miękkie krzesełka w poczekalni, wizyty umówione na godzinę, uśmiechnięta asystentka, błyszczące kafelki na podłodze, sterylna czystość gabinetu i biel światłoutwardzalnych plomb zaczęły wygrywać z kłótniami w kolejce, z ciasnym korytarzem w lastryko, starymi lamperiami, twardymi krzesełkami, gburowatą pielęgniarką w rejestracji, wolnoobrotową maszyną do borowania i błyszczącymi jak grudki srebra amalgamatami. Obciachem stały się złote koronki, a Polaniczanie, jeżeli tylko było ich stać, woleli zapłacić i mieć poczucie, że ząb jest zrobiony porządnie, niż z funduszu zdrowia wracać po kilka razy z tym samym zębem do Piszczyka. Gabinet w gminnym ośrodku przestał być oblegany.

                Poprawski stworzył nowoczesną i bogato wyposażoną klinikę, w której zatrudnił kilku znajomych dentystów, bo zaczęli do niego przyjeżdżać ludzie z sąsiednich gmin. Pacjentom „gratis” rozdawał szczoteczki, wysyłał kartki z życzeniami urodzinowymi, w szkole fundował fluoryzację i prowadził pogadanki o tym, jak o zęby należy dbać, jak często myć i  dlaczego należy unikać słodyczy. Dawał rabaty na aparaty ortodontyczne i czasem leczył na kredyt. Sam często się uśmiechał pokazując śnieżną biel zębów i wydawał mnóstwo pieniędzy na reklamę. W zamian trzeba było się liczyć z cennikiem, na widok którego niejeden odwracał się na pięcie i więcej jego noga w progach kliniki nie postawała. Mimo to do Poprawskiego wciąż przychodziło tylu ludzi, że ani przez chwilę nie narzekał na brak pracy. Kto chciał uchodzić za kulturalnego i „światowego”, ten zęby chodził robić do Poprawskiego, a potem szczerzył zęby w mniej lub bardziej szczerych uśmiechach do wszystkich, chwaląc się bielą jak z photoshopa. I z pogardą wytykał palcami tych, którzy brakami we własnym uzębieniu w ogóle się nie przejmowali.
Z czasem Poprawski popadł w takie zadufanie, że przestał przyjmować pacjentów bez umytych zębów i wyrzucał z gabinetu tych, którzy nie stosowali się do jego zaleceń. Bez pytania robił pacjentowi dwa zęby zamiast jednego, a zamiast tańszych wypełnień dawał droższe, przy czym ceny rosły czasami i dwa razy na miesiąc. Zwolnił nawet kilku kolegów, którzy nie chcieli leczyć pacjentowi więcej zębów, niż było konieczne. Czasem ktoś zwracał się do wójta z prośbą o rozstrzygnięcie reklamacji, a wójt albo stawał po stronie pacjenta, albo Poprawskiego.

                W tym czasie Piszczyk kontynuował rodzinne tradycje w gminnym ośrodku. Ludzi przychodziło do niego mniej niż do Poprawskiego, bo z funduszu zdrowia materiały do plomb i wyposażenie były gorsze. Przy tym przychodzili głównie ci, których z różnych powodów nie było stać na wizytę u Poprawskiego albo odwiedzali gminny ośrodek zdrowia z przyzwyczajenia. Piszczyk wiedział o tym i choć nie potrafił być taki miły i uprzejmy jak Poprawski, ani nie miał pomysłu, skąd wziąć pieniądze na doposażenie gabinetu, nie przejmował się, bo wiedział, że zawsze będzie miał pacjentów. Miał więc swoją stałą klientelę, która godziła się na nieumyte ręce bez rękawiczek w swoich ustach, na stalowoszare amalgamaty, na rwanie bez znieczulenia i na drobne wyrazy wdzięczności zwinięte w rulonik wpychane w kieszeń fartucha „pana doktora”, za to bez wysłuchiwania połajanek na temat higieny jamy ustnej i jej miejsca w domowym budżecie. Co jakiś czas trzeba było pójść do wójta na skargę z jakąś reklamacją, niekiedy nawet po kilka razy, ale potem i tak wracało się na fotel Piszczyka.

                Nie wiodło się Piszczykowi źle – miał własny dom, porządny samochód, a nawet co roku latał samolotem z całą rodziną na zagraniczne wakacje. Nie mógł jednak wybaczyć Poprawskiemu wielkiego domu z ogrodem pod lasem za gminą, zmienianego co rok jednego z trzech samochodów i całego tego wielkopańskiego sposobu bycia. A że pracy miał mniej, niż konkurent, zaczął zajmować się innymi rzeczami. Za namową pacjentek zaczął regularnie bywać na spotkaniach u proboszcza, zapisał się do Towarzystwa Przyjaciół Polanic i regularnie jeździł z mieszkańcami na wycieczki. Podczas zawziętych dyskusji na parafii wyszło na jaw, że „ten Poprawski to poza świętami nie chodzi do kościoła, w kopercie podczas kolędy daje dużo mniej, niż by mógł, a w ogóle to chyba ślub ma tylko cywilny”. Z kolei na zebraniu Towarzystwa, ktoś zauważył, że Poprawski wcale nie jest miejscowy, bo dopiero jego dziadek przyjechał do Polanic nie wiadomo skąd, a jego nazwisko na pewno brzmiało inaczej i na pewno bardziej obco. Najpierw nie miało to dla nikogo większego znaczenia, ale w miarę jak rosło zadufanie Poprawskiego i ceny w jego klinice, coraz więcej pacjentów zaczęło odchodzić do Piszczyka.
                Najpierw najbardziej bogobojni parafianie, potem członkowie Towarzystwa Przyjaciół Polanic, a potem i inni Polaniczanie.



                Piszczyk zauważył, że od krytykowania Poprawskiego szybko przybywa mu pacjentów. Zaczął więc rozpowiadać w gminie, co usłyszał w parafii i Towarzystwie, dodając stare plotki rozpowiadane jeszcze przez jego ojca - że Poprawski tylko udaje, że leczy, że zalecza powierzchownie, by ludzie musieli wracać, że w plombach zakłada ludziom trucizny, od których psują się pozostałe zęby - a do tego dodawał od siebie, że pieniądze na klinikę Poprawski „podobno” ukradł, a z tymi słodyczami to wcale nie jest tak, że psują zęby, tylko szwagier Poprawskiego wozi warzywa do „supersamu”.
                I coraz więcej osób zaczęło w to wierzyć.

                Po jakimś czasie Piszczyk miał dużo więcej klientów. Odnowił trochę swój gabinet, wstawił kilka nowszych, choć używanych sprzętów zakupionych z modernizowanych gabinetów w innych gminach, na ścianie powiesił krzyż i herb Polanic. Od urzędu wynajął dodatkowe pomieszczenia, utworzył osobną rejestrację, w której zatrudnił szwagierkę z doświadczeniem z obsługi klienta - z urzędu, a jako protetyczkę zatrudnił kuzynkę po kursie decoupage’u. Dodatkowo wykupił reklamę w Gazecie Polanickiej, gdzie powoływał się na 150 letnią tradycję Piszczyków i przywiązanie do wartości religijnych. A każdemu pacjentowi, czekającemu na koniec zabiegu z rozwartą szczęką, opowiadał o tym, ile pieniędzy i skąd bierze Poprawski za to, żeby wciskać w dziurawe polanickie zęby wypełnienia, które nigdzie indziej nie zostały dopuszczone do użytku.
               
Pewny siebie Poprawski przespał ten moment, kiedy większość Polaniczan przestała przychodzić do niego i odeszła do Piszczyka. Kiedy się zorientował, nie pomogły oficjalne tłumaczenia wszem i wobec oraz w gazecie, że wszystkie rozpowszechniane na jego temat plotki to nieprawda. Nikt nie chciał oglądać rachunków z budowy domu, aktu ślubu ani drzewa genealogicznego. Nikogo nie obchodziło, czy Piszczyk ma dyplom, czy nie, czy posiada faktury i certyfikaty na używane materiały ani nawet czy zmienia fartuch każdego dnia. Poza grupą wiernych klientów, Polaniczanom przestało zależeć na trwałości plomb i białym uśmiechu. Uśmiech w ogóle przestał być modny w myśl zasady, że lepiej nie uśmiechać się wcale, niż na niby. Zęby zjedzone przez próchnicę, dziąsła zniszczone przez paradontozę i stalowe koronki stały się symbolem lokalnego patriotyzmu, wierności tradycji i oporu wobec obcego kapitału bogacącego się na polanickim nieszczęściu. Przyjęło się uważać, że skoro i tak nie ma lekarstwa na próchnicę, nie ma sensu wzbogacać obcych koncernów, udając, że ma się zęby zdrowe.

Którejś jesiennej nocy kilku pijanych wyrostków, krzycząc „Polanice dla Polaniczan”, obrzuciło butelkami z benzyną klinikę Poprawskiego. Ochotnicza straż pożarna wyjątkowo nie spieszyła się do gaszenia i budynek spłonął. Komendant straży sporządził protokół, w którym napisał, że do pożaru doszło w wyniku spięcia instalacji elektrycznej…

***

W Polanicach znów dentysta nazywa się nie inaczej jak Piszczyk. Przywiązani do tradycji Polaniczanie wybrali Piszczyka na wójta i reklamacji już się u niego nie uwzględnia. W Gazecie Polanickiej, której redaktorką jest dawna sprzątaczka z gminnego ośrodka zdrowia, nie ma już reklam gabinetu, są tylko wywiady ze szczęśliwymi pacjentami Piszczyka, którym wizyta na jego fotelu odmieniła życie oraz ogłoszenia o mszach dziękczynnych w jego intencji (wykupione na rok do przodu przez wdzięcznych pacjentów). W ośrodku całe piętro zajęte jest przez gabinety dentystyczne Piszczyka, jego dzieci i kuzyna - byłego sprzedawcy w polanickim GS-ie. Do rejestratorki należy teraz podchodzić z należytym szacunkiem, inaczej można zostać zwyzywanym i odesłanym na koniec kolejki. Pierwszeństwo zawsze mają członkowie Towarzystwa Przyjaciół Polanic oraz Rady Parafialnej. Nigdy nie wiadomo, o której godzinie jaki dentysta zacznie przyjmować, bo czasem bywają niedysponowani, zwłaszcza po urodzinach. Plomby stosuje się tradycyjne, może mało ładne, ale mocne. Nie zawsze jest to konieczne, czasami łatwiej ząb usunąć, wtedy ze względów religijnych nie stosuje się znieczuleń. Nikt nie wie, jakie to względy, ale też nigdy nikt z bolącym zębem nie podjął dyskusji o religii. Zapłakane dzieci po wizycie częstuje się cukierkami, dorośli dostają obrazek ze świętym i modlitwą w intencji Polanic.

Nowy wójt cofnął Poprawskiemu prawo do prowadzenia gabinetów w Polanicach pod pretekstem „prowadzenia nieetycznych praktyk, mających na celu zniszczenie rodzimej stomatologii” oraz „niezapewnienia wystarczającego bezpieczeństwa pacjentom w klinice”. Poprawski nie dyskutował, sprzedał samochody, tanio sprzedał dom i otworzył gabinet w innej gminie. W dawnym domu Poprawskiego mieszka teraz Piszczyk.
 Niektórzy Polaniczanie wciąż jeżdżą do Poprawskiego, ale tylko po kryjomu, żeby się ziomkowie nie dowiedzieli. Ale Piszczyk wie, kto do niego nie zagląda i co jakiś czas wysyła zaproszenia na obowiązkowy przegląd szczęki. Okazuje się wtedy, że ząb leczony przez Poprawskiego, niestety, jest w tak złym stanie, że nadaje się wyłącznie do usunięcia, nawet jeżeli na pozór nic się z nim nie dzieje. Oczywiście, usunięcie odbywa się bez znieczulenia…

I na dobre przestali się uśmiechać Polaniczanie. Bo po śnieżnej bieli, a nierzadko i po zębach, u wielu zostało tylko wspomnienie. I tylko czasem na widok ruin po budynku dawnej kliniki, pozostawionych „ku przestrodze”, niejedna twarz wykrzywi się w złośliwym grymasie wyrażającym myśl „dobrze mu tak!”, ukazując czarne dziury między żółtymi zębami i stalowymi koronkami…

*****

                Nie uważasz, Babciu, że trzeba bardzo uważać z wyborem dentysty? Oczywiście, dopóki jeszcze się ten wybór ma…

                Całuję Cię mocno!

                Twoja J.






Podobne:









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz