piątek, 11 grudnia 2015

130. CZAS SZCZUROŁAPÓW

Kochana Babciu!
               
                Czy Ty też podglądałaś kiedyś filmy przez dziurkę od klucza? Ja już wiem, że nie warto. Kilka dni temu, kiedy rodzice myśleli, że już śpię, podkradłam się pod drzwi pokoju, w którym oglądali film. To był horror…

Było sobie miasteczko. Mieszkali w nim ludzie tacy jak wszędzie. Duzi, mali, brzydcy, ładni, bogaci i biedni. Raz powodziło się im lepiej, kiedy indziej gorzej, ale zawsze jakoś sobie radzili. Trochę czuli się skrępowani w obecności mieszczan z większych grodów i zadzierali nosa przy mieszkańcach wsi i niewiele się od nich różniących mniejszych miasteczek. Oczywiście każdy miał swoje problemy, marzenia, sympatie i urazy. Ale przywiązanie do tego niewielkiego kawałka świata ich łączyło i pomagało razem stawiać czoła przyrodzie i różnym przeciwieństwom.
                Pewnego razu okolice nawiedziła plaga szczurów. Kiedy zauważono, że częściej ze spiżarni ubywa zapasów, że więcej szczurów niż zwykle przemyka po ulicach, a do tego robią się wielkie, tłuste i tak agresywne, że koty przestają sobie z nimi radzić, wezwano wędrownych szczurołapów. Ci przybyli do miasteczka, umówili się z rajcami na zapłatę, rozłożyli mały obóz na przedmieściu i rozstawili pułapki.


                Żył wtedy w miasteczku młody pastuszek, sierota. Zimą zaszywał się gdzieś w kurniku, grzejąc się w pierzu, podjadając jajka i unikając zniecierpliwionych kuksańców i kopniaków gospodarzy. Od wiosny do jesieni wypasał za murami miasta gęsi i kaczki. Całe dni spędzał ze swoim ptactwem. Bronił je przed jastrzębiami, lisami i zdziczałymi psami, zaganiał na noc do zagrody i podcinał skrzydła, żeby nie odleciały. I nigdy nie był obecny przy ścinaniu ich głów przed podaniem na pańskich stołach.
Nie próbował się z nikim zaprzyjaźnić i nikt nie zabiegał o jego towarzystwo. Oprócz kaczek i gęsi posiadał tylko jedną wierną towarzyszkę – własnoręcznie wykonaną z drewna gruszy fujarkę, na której nauczył się grać, podglądając innych pasterzy. Z czasem doszedł do takiej wprawy, że co wieczór zasłuchane ptactwo, bez zaganiania, bicia i krzyku podążało jak na sznurku za dźwiękiem jego fletu do zagrody, ku rozbawieniu mieszkańców, którzy nieraz rzucili mu w dowód uznania kawałeczek sera albo kość ze szpikiem do wyssania. W ciepłe, słoneczne dni leżał na pagórku, patrzył w niebo, tęsknym wzrokiem śledząc wolne ptaki i marzył o tym, żeby kiedyś też móc popatrzeć na wszystko i wszystkich z góry. Brał wtedy swój instrument i wyrażał za jego pomocą swoją tęsknotę. A grał tak pięknie, że kiedy usłyszał go jeden z wędrownych szczurołapów, zaprosił go do ich obozowiska, żeby umilał im wieczory swoją muzyką.

                Przez kilkanaście dni grupa łowców zastawiała pułapki, rozkładała trucizny i wyłapywała gryzonie w mieście. Młody pastuszek opuszczał swoje ptactwo i podpatrywał szczurołapów w ich pracy. Patrzył jak dobijają zwijające się w konwulsjach otrute zwierzęta, jak wyciągają z pułapek największe żywe szczury, wypalają im oczy i wypuszczają między pozostałe, żeby ranne zwierzę atakowało zdrowe. Z fascynacją chłonął widok specjalnie do tego celu hodowanych psów, zagryzających wytropione albo wypłoszone dymem z kryjówek gryzonie. I nie mógł oderwać wzroku od ich trucheł skwierczących potem w ogniu.

                A wieczorami, już przy innym ogniu, wygrywał na swojej fujarce różne melodie. Najpierw opowiadał za jej pomocą, co widział w ciągu dnia: zaczynał od melodii twardych, ciężkich, pełnych strachu i złości. Potem przechodziły one w żal i tęsknotę – jednak nie na długo, bo upojeni winem szczurołapi zaczynali sarkać na grajka, żeby nie smucił, tylko zagrał coś skocznego. Grał więc, dopóki sen ich nie zmorzył. Czasem nie grał w ogóle, tylko słuchał historii wędrownych łowców szczurów – o dalekich miastach, wielkich zamkach, potężnych twierdzach i pięknych katedrach. O królewskich dworach, książęcych orszakach i walecznych rycerzach. Każde słowo zapadało w jego pamięć, rozpalało wyobraźnię i rodziło kolejne marzenia w głowie pastuszka.
                Przez cały pobyt szczurołapów w mieście towarzyszył im każdego wieczora. Jeszcze nigdy przedtem tak się nie najadał, nie nasłuchał tylu opowieści. I nigdy przedtem nikt nie poświęcił mu tyle uwagi i nie doceniał jego talentu. Czuł się więc coraz ważniejszy i  coraz wyżej podnosił głowę, a jego fujarka brzmiała coraz pewniej i mocniej.
                Kiedy w mieście nie było już ani jednego szczura, łowcy zwinęli swój obóz, odebrali umówioną zapłatę i odjechali. Pastuszek, z głową przepełnioną wszystkim, czego wysłuchał o dalekim świecie i czego doświadczył w ostatnich tygodniach, wymyślił sobie, że będzie miejskim grajkiem. W dzień targowy stanął więc na rynku, przed sobą położył swój cerowany kapelusz i zaczął grać. W jego grze była tęsknota za wielkim światem, za wolnością, ale i nadzieja na lepszą przyszłość, na spełnienie marzeń. Melodia płynęła przez rynek, wszystkim robiło się jakoś lepiej na sercu, aż kupujący mniej się targowali, a sprzedający mniej oszukiwali. Coraz to więcej osób podchodziło do grajka, żeby wrzucić mu do kapelusza grosik. A melodia brzmiała coraz mocniej i zaczynała opowiadać o poczuciu własnej wartości i szybko przeszła w przekonanie o byciu lepszym od innych. Miejscowi żebracy, widząc, że ich wyciągnięte dłonie zostają puste, a zapełnia się za to kapelusz chłopca, wysłali jednego spośród siebie do gospodarza, u którego grajek wypasał ptactwo. Ten, kiedy zorientował się, że jego gęsi i kaczki pozostają bez opieki, wpadł we wściekłość. Zabrał pastuszkowi zebrane pieniądze, obił go batem, aż rzemień porozcinał mu skórę do krwi, a na twarzy zostawił czerwoną bliznę w kształcie sierpu księżyca.
                Nocą grajek zniknął wraz ze swoją gruszową fujarką i słuch po nim zaginął.

***

Źródło: Polskie Radio
                Wiele lat później, kiedy nikt już nie pamiętał o tamtej pladze szczurów ani o pastuszku, który grą na fujarce zaprowadzał ptactwo do zagrody, podczas wielkiego dorocznego jarmarku pojawił się w mieście wraz z grupą wędrownych kuglarzy tajemniczy przybysz. Niewysoki, przygarbiony, w długim czarnym płaszczu, w kapeluszu z wielkim rondem i w dziwnej ptasiej masce zasłaniającej twarz.
                Kiedy kuglarze zabawiali przybywających na jarmark gości swoimi sztuczkami, przybysz w czarnym płaszczu siadał w ocienionym kącie rynku, wyjmował z zanadrza starą fujarkę z drewna gruszy i zaczynał grać. Pierwszego dnia melodia płynęła spokojnie przez plac i nikt nie zwracał nawet na nią uwagi. Każdy zajęty był swoimi sprawami i starał się zrobić jak najlepszy interes w przekonaniu, że to jego święte prawo.

Drugiego dnia grajek znów usiadł w tym samym miejscu i zaczął grać na tym samym instrumencie. Na melodię wciąż nikt nie zwracał uwagi, ale wszyscy stali się jacyś bardziej rozdrażnieni i podejrzliwi. Handlarze, przyzwyczajeni do targowania się i przekomarzania kończącego się transakcją, teraz nie mogli dojść do porozumienia. Drobne różnice zdań przeradzały się w wielkie kłótnie i obrzucanie wyzwiskami przechodzące w bijatyki, aż straż musiała rozdzielać zwaśnione strony.

Trzeciego dnia miejscowi kupcy i rzemieślnicy zaczęli szemrać przeciwko obcym. Zaczęli opowiadać sobie, jak to zostały obrażone ich towary i oni sami. Mówili o tym, jakie spiski i fortele stosują kupcy przybywający z innych stron, żeby pozbawić zarobku miejscowych. Wymieniano się historiami na temat tego, kogo i z kim widziano i słyszano, jak umawiał się na wygryzanie tutejszych, żeby władcy sąsiedniego kraju łatwiej było podbić miasteczko i kraj. Dzień zakończył się wielką bitwą między kupcami miejscowymi a przybyłymi. Połamano stragany, zniszczono towary, wybito mnóstwo zębów i zakrwawiono wiele noży.
Grajek przez cały ten czas siedział w tym samym miejscu i grał na swojej fujarce. Melodia była coraz mocniejsza, coraz bardziej bezkompromisowa. Ale wciąż nikt nie zwracał na nią specjalnej uwagi. Tylko co bardziej przygłuchawi mieszkańcy miasteczka patrzyli z niedowierzaniem na to, co się dzieje: jeszcze nigdy nie widzieli takiej wściekłości na twarzach swoich sąsiadów.

                Czwartego dnia jarmarku w miasteczku pozostali już tylko miejscowi sprzedający i nieliczni kupujący z najbliższych okolic. Rynek opustoszał, a do kies rozzłoszczonych kupców spływały marne grosze. Zaczęło się więc szukanie winnych i szybko ich znaleziono – rzemieślnicy zamieszkali w miasteczku od wieków oskarżyli mieszkańców przybyłych do dwóch pokoleń wstecz o działanie na szkodę tych „prawdziwszych”. Kupcy odwiedzający co niedzielę kościół parafialny zarzucili zdradę tym, którzy korzystali z innych świątyń albo nie odwiedzali żadnych. Najpierw było szemranie w małych grupach, łypanie złym wzrokiem w stronę „nieprawdziwych” i „zdrajców”  oraz przytaczanie historii na potwierdzenie tez. Potem całe tłumy „lepszych” mieszczan rzuciły się aby ukarać „gorszych”. Wyciągano ludzi z domów na ulice, bito, kopano i kamienowano, a domy plądrowano i niszczono. Kto tylko zdążył, opuszczał dom w popłochu i uciekał z miasta. Kto próbował bronić dobytku, rozmawiać z przywódcami rozjuszonego tłumu – ginął od ciosów pięści, kamieni albo noży. Nieliczni, głusi albo niedosłyszący, patrząc na to, co się dzieje, próbowali stawać przed wykrzywionymi grymasem nienawiści twarzami i wzywać do opamiętania, ale i oni padali wtedy pod ciosami maczet wyzywani od zdrajców. Ulice miasteczka spłynęły krwią i pokryły się tysiącami drobinek potłuczonego szkła.
Kiedy ucichł tumult, a mieszkańcy ochłonęli trochę z gorączki i do niektórych mogłoby dotrzeć, co się właśnie stało, uwagę wszystkich przykuła postać tajemniczego grajka, który przez cały dzień, niezauważony, dął w swój instrument. Ale teraz już nie krył się w ciemnym zakamarku – stał przed ratuszem na samym środku rynku i choć ciągle w tym samym stroju, w masce, to wydawał się jakiś wyższy, smuklejszy, mocniejszy. Z jego fletu płynęły donośne, pełne powagi i dumy dźwięki, jakby to nie z małej gruszowej fujarki się wydobywały, ale jakby grała tu cała orkiestra. Melodia opowiadała o przodkach – założycielach grodu i kraju, o chwalebnych momentach z dziejów, o zwycięskich bitwach i wygranych wojnach.  O potędze ciała i ducha mieszkańców tych ziem i o ich wyższości. Była w niej duma, która udzielała się słuchającym i nakazywała podnosić wysoko głowy. Ale była w niej i buta, i pogarda dla wszystkiego, co inne, obce i poddające w wątpliwość wyższość mieszkańców miasta. Ubrudzeni krwią i kurzem kupcy, rzemieślnicy i wszyscy pozostali stanęli jak jeden mąż przed zamaskowanym grajkiem w równych szeregach i wspólnie oddali mu pokłon. Pojedyncze osoby, które nie mogły słyszeć melodii, patrzyły na to z przerażeniem.

                Piątego dnia mieszkańców obudziły dźwięki fletu dobiegające z ratuszowej wieży. To zamaskowany grajek stał na jej szczycie i czarował nową melodią. Tego dnia napawała wszystkich słuchających jeszcze większą siłą niż poprzednio. Oplątywała myśli przeświadczeniem, że jest się w posiadaniu absolutnej racji i ma się prawo do mówienia, jak jest. Że swojej racji należy bronić za wszelką cenę i nie wolno pozwolić sobie wmawiać, że białe jest czarne, a czarne jest białe. Że jest się wybranym do tego, żeby wiedzieć lepiej od innych i żeby dla ich własnego dobra podporządkować ich sobie i prowadzić do osiągnięcia doskonałości na swój obraz i podobieństwo.
Od samego rana wśród mieszkańców miasteczka wybuchały kłótnie o to, jak powinno wyglądać życie w mieście i kto powinien nim rządzić. Zaczęto przypominać sobie dawne urazy i przewiny do kilku pokoleń wstecz. Wnikliwie czytano stare kroniki, wyciągano nowe wnioski i licytowano się, kto jest bardziej zasłużony dla miasta i mocniej z nim związany. Prześcigano się w dowodzeniu, kto jest bardziej, a kto mniej prawdziwym synem tej ziemi.
Nim minęło południe, mieszczanie starli się na ulicach w regularnej walce. Zarzynali się nożami i maczetami, wyłupiali sobie oczy, ścinali głowy i palili swoje domy. Grajek stał na ratuszowej wieży i grał melodię zimną jak stal. Wiatr zerwał mu z głowy kapelusz i zwichrzył włosy, nadając wygląd upiornego szaleńca. W dole dzieci zabijały rodziców, starcy mordowali wnuki, wszędzie płonęły domy i podpalano kolejne, podejrzewając, że ukrywają się w nich mniej „prawdziwi” od podpalających mieszczanie. Ocaleli głusi patrzyli na to wszystko z ukrycia i nie mogli uwierzyć własnym oczom, że oto oglądają apokalipsę.

W końcu podłożono ogień również pod ratusz. Grajek wciąż stał na szczycie wieży i grał coraz szybciej i głośniej, a w dole ludzie mordowali się z coraz większą nienawiścią w oczach. Szalony muzyk grał w piekielnym uniesieniu i patrzył na wszystko i wszystkich z góry. Docierał do niego zapach dymu i skwierczenie palonych zwłok i przypomniał mu się widok sprzed lat – szczurzych trucheł rzucanych do ognia przez wędrownych szczurołapów. Patrzył w dół i widział ludzi tropiących się nawzajem i zagryzających jak psy. Okaleczonych i pozbawionych nadziei, rzucających się z wściekłością na otoczenie. Złapanych w pułapki albo podtrutych i po kolei dobijanych. I wiedział, że była to jego zasługa. Kiedy płomienie zaczęły trawić konstrukcję wieży, przestał grać. Wyrzucił ptasią maskę, a nad miastem rozległ się jego histeryczny śmiech. Kiedy ucichły dźwięki fujarki, mieszkańcy miasteczka ocknęli się i z przerażeniem patrzyli na płonące wokół miasto i krew na własnych rękach. Gdy runęła wieża ratusza, niektórzy z nich widzieli spadającą z diabelskim chichotem postać z blizną w kształcie sierpu księżyca na twarzy.

Nieliczni, którzy przeżyli, odbudowali miasto. Postawili wiele pomników, zapisali całą historię i napisali mnóstwo mądrych książek na temat tego, jak łatwo doświadczonemu szczurołapowi prowadzić gryzonie na rzeź. Do dziś nie wolno w tym mieście grać na fujarce. Mało kto pamięta dlaczego. Kroniki i mądre książki kurzą się, niepotrzebne, w archiwach…
               
                Taki to, Babciu, tani horror podejrzałam i od kilku dni nie mogę spokojnie spać…

Całuję Cię mocno!

Twoja J.





"Master of puppets, I'm pulling your strings
Twisting your mind and smashing your dreams
Blinded by me, you can't see a thing
Just call my name, 'cause I'll hear you scream"



Podobne:

119. GRZMOTY I BŁYSKAWICE

128. BRUNATNIENIE





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz