Czy
Ty też podglądałaś kiedyś filmy przez dziurkę od klucza? Ja już wiem, że nie
warto. Kilka dni temu, kiedy rodzice myśleli, że już śpię, podkradłam się pod
drzwi pokoju, w którym oglądali film. To był horror…
Było sobie miasteczko. Mieszkali
w nim ludzie tacy jak wszędzie. Duzi, mali, brzydcy, ładni, bogaci i biedni.
Raz powodziło się im lepiej, kiedy indziej gorzej, ale zawsze jakoś sobie
radzili. Trochę czuli się skrępowani w obecności mieszczan z większych grodów i
zadzierali nosa przy mieszkańcach wsi i niewiele się od nich różniących
mniejszych miasteczek. Oczywiście każdy miał swoje problemy, marzenia, sympatie
i urazy. Ale przywiązanie do tego niewielkiego kawałka świata ich łączyło i
pomagało razem stawiać czoła przyrodzie i różnym przeciwieństwom.
Pewnego
razu okolice nawiedziła plaga szczurów. Kiedy zauważono, że częściej ze spiżarni
ubywa zapasów, że więcej szczurów niż zwykle przemyka po ulicach, a do tego
robią się wielkie, tłuste i tak agresywne, że koty przestają sobie z nimi
radzić, wezwano wędrownych szczurołapów. Ci przybyli do miasteczka, umówili się
z rajcami na zapłatę, rozłożyli mały obóz na przedmieściu i rozstawili pułapki.
Żył
wtedy w miasteczku młody pastuszek, sierota. Zimą zaszywał się gdzieś w
kurniku, grzejąc się w pierzu, podjadając jajka i unikając zniecierpliwionych
kuksańców i kopniaków gospodarzy. Od wiosny do jesieni wypasał za murami miasta
gęsi i kaczki. Całe dni spędzał ze swoim ptactwem. Bronił je przed
jastrzębiami, lisami i zdziczałymi psami, zaganiał na noc do zagrody i podcinał
skrzydła, żeby nie odleciały. I nigdy nie był obecny przy ścinaniu ich głów
przed podaniem na pańskich stołach.
Nie próbował się z nikim
zaprzyjaźnić i nikt nie zabiegał o jego towarzystwo. Oprócz kaczek i gęsi
posiadał tylko jedną wierną towarzyszkę – własnoręcznie wykonaną z drewna
gruszy fujarkę, na której nauczył się grać, podglądając innych pasterzy. Z
czasem doszedł do takiej wprawy, że co wieczór zasłuchane ptactwo, bez
zaganiania, bicia i krzyku podążało jak na sznurku za dźwiękiem jego fletu do
zagrody, ku rozbawieniu mieszkańców, którzy nieraz rzucili mu w dowód uznania
kawałeczek sera albo kość ze szpikiem do wyssania. W ciepłe, słoneczne dni
leżał na pagórku, patrzył w niebo, tęsknym wzrokiem śledząc wolne ptaki i
marzył o tym, żeby kiedyś też móc popatrzeć na wszystko i wszystkich z góry.
Brał wtedy swój instrument i wyrażał za jego pomocą swoją tęsknotę. A grał tak
pięknie, że kiedy usłyszał go jeden z wędrownych szczurołapów, zaprosił go do
ich obozowiska, żeby umilał im wieczory swoją muzyką.
Przez
kilkanaście dni grupa łowców zastawiała pułapki, rozkładała trucizny i
wyłapywała gryzonie w mieście. Młody pastuszek opuszczał swoje ptactwo i
podpatrywał szczurołapów w ich pracy. Patrzył jak dobijają zwijające się w
konwulsjach otrute zwierzęta, jak wyciągają z pułapek największe żywe szczury,
wypalają im oczy i wypuszczają między pozostałe, żeby ranne zwierzę atakowało
zdrowe. Z fascynacją chłonął widok specjalnie do tego celu hodowanych psów,
zagryzających wytropione albo wypłoszone dymem z kryjówek gryzonie. I nie mógł
oderwać wzroku od ich trucheł skwierczących potem w ogniu.
A
wieczorami, już przy innym ogniu, wygrywał na swojej fujarce różne melodie.
Najpierw opowiadał za jej pomocą, co widział w ciągu dnia: zaczynał od melodii
twardych, ciężkich, pełnych strachu i złości. Potem przechodziły one w żal i
tęsknotę – jednak nie na długo, bo upojeni winem szczurołapi zaczynali sarkać
na grajka, żeby nie smucił, tylko zagrał coś skocznego. Grał więc, dopóki sen
ich nie zmorzył. Czasem nie grał w ogóle, tylko słuchał historii wędrownych
łowców szczurów – o dalekich miastach, wielkich zamkach, potężnych twierdzach i
pięknych katedrach. O królewskich dworach, książęcych orszakach i walecznych
rycerzach. Każde słowo zapadało w jego pamięć, rozpalało wyobraźnię i rodziło
kolejne marzenia w głowie pastuszka.
Przez
cały pobyt szczurołapów w mieście towarzyszył im każdego wieczora. Jeszcze
nigdy przedtem tak się nie najadał, nie nasłuchał tylu opowieści. I nigdy
przedtem nikt nie poświęcił mu tyle uwagi i nie doceniał jego talentu. Czuł się
więc coraz ważniejszy i coraz wyżej
podnosił głowę, a jego fujarka brzmiała coraz pewniej i mocniej.
Kiedy
w mieście nie było już ani jednego szczura, łowcy zwinęli swój obóz, odebrali
umówioną zapłatę i odjechali. Pastuszek, z głową przepełnioną wszystkim, czego
wysłuchał o dalekim świecie i czego doświadczył w ostatnich tygodniach, wymyślił
sobie, że będzie miejskim grajkiem. W dzień targowy stanął więc na rynku, przed
sobą położył swój cerowany kapelusz i zaczął grać. W jego grze była tęsknota za
wielkim światem, za wolnością, ale i nadzieja na lepszą przyszłość, na
spełnienie marzeń. Melodia płynęła przez rynek, wszystkim robiło się jakoś
lepiej na sercu, aż kupujący mniej się targowali, a sprzedający mniej
oszukiwali. Coraz to więcej osób podchodziło do grajka, żeby wrzucić mu do
kapelusza grosik. A melodia brzmiała coraz mocniej i zaczynała opowiadać o
poczuciu własnej wartości i szybko przeszła w przekonanie o byciu lepszym od
innych. Miejscowi żebracy, widząc, że ich wyciągnięte dłonie zostają puste, a
zapełnia się za to kapelusz chłopca, wysłali jednego spośród siebie do
gospodarza, u którego grajek wypasał ptactwo. Ten, kiedy zorientował się, że
jego gęsi i kaczki pozostają bez opieki, wpadł we wściekłość. Zabrał
pastuszkowi zebrane pieniądze, obił go batem, aż rzemień porozcinał mu skórę do
krwi, a na twarzy zostawił czerwoną bliznę w kształcie sierpu księżyca.
Nocą
grajek zniknął wraz ze swoją gruszową fujarką i słuch po nim zaginął.
***
Źródło: Polskie Radio |
Kiedy
kuglarze zabawiali przybywających na jarmark gości swoimi sztuczkami, przybysz
w czarnym płaszczu siadał w ocienionym kącie rynku, wyjmował z zanadrza starą
fujarkę z drewna gruszy i zaczynał grać. Pierwszego dnia melodia płynęła
spokojnie przez plac i nikt nie zwracał nawet na nią uwagi. Każdy zajęty był swoimi
sprawami i starał się zrobić jak najlepszy interes w przekonaniu, że to jego
święte prawo.
Drugiego dnia grajek znów usiadł
w tym samym miejscu i zaczął grać na tym samym instrumencie. Na melodię wciąż
nikt nie zwracał uwagi, ale wszyscy stali się jacyś bardziej rozdrażnieni i
podejrzliwi. Handlarze, przyzwyczajeni do targowania się i przekomarzania
kończącego się transakcją, teraz nie mogli dojść do porozumienia. Drobne
różnice zdań przeradzały się w wielkie kłótnie i obrzucanie wyzwiskami
przechodzące w bijatyki, aż straż musiała rozdzielać zwaśnione strony.
Trzeciego dnia miejscowi kupcy i
rzemieślnicy zaczęli szemrać przeciwko obcym. Zaczęli opowiadać sobie, jak to
zostały obrażone ich towary i oni sami. Mówili o tym, jakie spiski i fortele
stosują kupcy przybywający z innych stron, żeby pozbawić zarobku miejscowych.
Wymieniano się historiami na temat tego, kogo i z kim widziano i słyszano, jak
umawiał się na wygryzanie tutejszych, żeby władcy sąsiedniego kraju łatwiej
było podbić miasteczko i kraj. Dzień zakończył się wielką bitwą między kupcami
miejscowymi a przybyłymi. Połamano stragany, zniszczono towary, wybito mnóstwo
zębów i zakrwawiono wiele noży.
Grajek przez cały ten czas
siedział w tym samym miejscu i grał na swojej fujarce. Melodia była coraz
mocniejsza, coraz bardziej bezkompromisowa. Ale wciąż nikt nie zwracał na nią
specjalnej uwagi. Tylko co bardziej przygłuchawi mieszkańcy miasteczka patrzyli
z niedowierzaniem na to, co się dzieje: jeszcze nigdy nie widzieli takiej
wściekłości na twarzach swoich sąsiadów.
Czwartego
dnia jarmarku w miasteczku pozostali już tylko miejscowi sprzedający i nieliczni
kupujący z najbliższych okolic. Rynek opustoszał, a do kies rozzłoszczonych kupców
spływały marne grosze. Zaczęło się więc szukanie winnych i szybko ich
znaleziono – rzemieślnicy zamieszkali w miasteczku od wieków oskarżyli
mieszkańców przybyłych do dwóch pokoleń wstecz o działanie na szkodę tych „prawdziwszych”.
Kupcy odwiedzający co niedzielę kościół parafialny zarzucili zdradę tym, którzy
korzystali z innych świątyń albo nie odwiedzali żadnych. Najpierw było
szemranie w małych grupach, łypanie złym wzrokiem w stronę „nieprawdziwych” i „zdrajców” oraz przytaczanie historii na potwierdzenie
tez. Potem całe tłumy „lepszych” mieszczan rzuciły się aby ukarać „gorszych”.
Wyciągano ludzi z domów na ulice, bito, kopano i kamienowano, a domy plądrowano
i niszczono. Kto tylko zdążył, opuszczał dom w popłochu i uciekał z miasta. Kto
próbował bronić dobytku, rozmawiać z przywódcami rozjuszonego tłumu – ginął od
ciosów pięści, kamieni albo noży. Nieliczni, głusi albo niedosłyszący, patrząc
na to, co się dzieje, próbowali stawać przed wykrzywionymi grymasem nienawiści
twarzami i wzywać do opamiętania, ale i oni padali wtedy pod ciosami maczet
wyzywani od zdrajców. Ulice miasteczka spłynęły krwią i pokryły się tysiącami
drobinek potłuczonego szkła.
Kiedy ucichł tumult, a
mieszkańcy ochłonęli trochę z gorączki i do niektórych mogłoby dotrzeć, co się
właśnie stało, uwagę wszystkich przykuła postać tajemniczego grajka, który
przez cały dzień, niezauważony, dął w swój instrument. Ale teraz już nie krył
się w ciemnym zakamarku – stał przed ratuszem na samym środku rynku i choć
ciągle w tym samym stroju, w masce, to wydawał się jakiś wyższy, smuklejszy,
mocniejszy. Z jego fletu płynęły donośne, pełne powagi i dumy dźwięki, jakby to
nie z małej gruszowej fujarki się wydobywały, ale jakby grała tu cała
orkiestra. Melodia opowiadała o przodkach – założycielach grodu i kraju, o
chwalebnych momentach z dziejów, o zwycięskich bitwach i wygranych wojnach. O potędze ciała i ducha mieszkańców tych ziem
i o ich wyższości. Była w niej duma, która udzielała się słuchającym i nakazywała
podnosić wysoko głowy. Ale była w niej i buta, i pogarda dla wszystkiego, co inne,
obce i poddające w wątpliwość wyższość mieszkańców miasta. Ubrudzeni krwią i
kurzem kupcy, rzemieślnicy i wszyscy pozostali stanęli jak jeden mąż przed zamaskowanym
grajkiem w równych szeregach i wspólnie oddali mu pokłon. Pojedyncze osoby,
które nie mogły słyszeć melodii, patrzyły na to z przerażeniem.
Piątego
dnia mieszkańców obudziły dźwięki fletu dobiegające z ratuszowej wieży. To
zamaskowany grajek stał na jej szczycie i czarował nową melodią. Tego dnia
napawała wszystkich słuchających jeszcze większą siłą niż poprzednio. Oplątywała
myśli przeświadczeniem, że jest się w posiadaniu absolutnej racji i ma się
prawo do mówienia, jak jest. Że swojej racji należy bronić za wszelką cenę i
nie wolno pozwolić sobie wmawiać, że białe jest czarne, a czarne jest białe. Że
jest się wybranym do tego, żeby wiedzieć lepiej od innych i żeby dla ich własnego
dobra podporządkować ich sobie i prowadzić do osiągnięcia doskonałości na swój
obraz i podobieństwo.
Od samego rana wśród mieszkańców
miasteczka wybuchały kłótnie o to, jak powinno wyglądać życie w mieście i kto
powinien nim rządzić. Zaczęto przypominać sobie dawne urazy i przewiny do kilku
pokoleń wstecz. Wnikliwie czytano stare kroniki, wyciągano nowe wnioski i
licytowano się, kto jest bardziej zasłużony dla miasta i mocniej z nim
związany. Prześcigano się w dowodzeniu, kto jest bardziej, a kto mniej prawdziwym
synem tej ziemi.
Nim minęło południe, mieszczanie
starli się na ulicach w regularnej walce. Zarzynali się nożami i maczetami,
wyłupiali sobie oczy, ścinali głowy i palili swoje domy. Grajek stał na
ratuszowej wieży i grał melodię zimną jak stal. Wiatr zerwał mu z głowy
kapelusz i zwichrzył włosy, nadając wygląd upiornego szaleńca. W dole dzieci
zabijały rodziców, starcy mordowali wnuki, wszędzie płonęły domy i podpalano
kolejne, podejrzewając, że ukrywają się w nich mniej „prawdziwi” od
podpalających mieszczanie. Ocaleli głusi patrzyli na to wszystko z ukrycia i
nie mogli uwierzyć własnym oczom, że oto oglądają apokalipsę.
W końcu podłożono ogień również
pod ratusz. Grajek wciąż stał na szczycie wieży i grał coraz szybciej i
głośniej, a w dole ludzie mordowali się z coraz większą nienawiścią w oczach.
Szalony muzyk grał w piekielnym uniesieniu i patrzył na wszystko i wszystkich z
góry. Docierał do niego zapach dymu i skwierczenie palonych zwłok i przypomniał
mu się widok sprzed lat – szczurzych trucheł rzucanych do ognia przez wędrownych
szczurołapów. Patrzył w dół i widział ludzi tropiących się nawzajem i
zagryzających jak psy. Okaleczonych i pozbawionych nadziei, rzucających się z
wściekłością na otoczenie. Złapanych w pułapki albo podtrutych i po kolei
dobijanych. I wiedział, że była to jego zasługa. Kiedy płomienie zaczęły trawić
konstrukcję wieży, przestał grać. Wyrzucił ptasią maskę, a nad miastem rozległ
się jego histeryczny śmiech. Kiedy ucichły dźwięki fujarki, mieszkańcy miasteczka
ocknęli się i z przerażeniem patrzyli na płonące wokół miasto i krew na własnych
rękach. Gdy runęła wieża ratusza, niektórzy z nich widzieli spadającą z
diabelskim chichotem postać z blizną w kształcie sierpu księżyca na twarzy.
Nieliczni, którzy przeżyli,
odbudowali miasto. Postawili wiele pomników, zapisali całą historię i napisali
mnóstwo mądrych książek na temat tego, jak łatwo doświadczonemu szczurołapowi
prowadzić gryzonie na rzeź. Do dziś nie wolno w tym mieście grać na fujarce. Mało
kto pamięta dlaczego. Kroniki i mądre książki kurzą się, niepotrzebne, w
archiwach…
Taki
to, Babciu, tani horror podejrzałam i od kilku dni nie mogę spokojnie spać…
Całuję Cię mocno!
Twoja J.
"Master of puppets, I'm pulling your strings
Twisting your mind and smashing your dreams
Blinded by me, you can't see a thing
Just call my name, 'cause I'll hear you scream"
Podobne:
119. GRZMOTY I BŁYSKAWICE
128. BRUNATNIENIE
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz