poniedziałek, 21 marca 2016

148. MARCOWE KOTKI

Wszystkim strażakom, których służba bywa służbą bardziej niż jakakolwiek inna



Kochana Babciu!
               
                Nie myślałaś nigdy o tym, żeby przygarnąć kota? Co prawda tata mówi, że gdybyś przygarnęła, nikt nie miałby wątpliwości, że ma do czynienia z czarownicą, ale koty i tak są fajne, prawda Babciu? Poza tym koty rządzą światem i ktokolwiek, komu się wydaje, że potrafi podbić świat, a nie ma kota – jest w błędzie… Kot jest gwarancją sukcesu. Kto dobrze służy swojemu kotu (nawet jeśli żyje w błędnym przekonaniu, że jest jego panem), może mieć nadzieję na przychylność kocich bogów. Podobno wiedzieli o tym już faraonowie. A pan Perrault podał na to naukowy przykład w historii o kocie w butach.
                Dlaczego Ci o tym piszę? Ano, taki mamy miesiąc, że kotki dają znać o sobie. I nie chodzi wcale o takie banały jak marcowe nocne kocie orkiestry – to ograny numer! Kot, jak artysta, potrzebuje wciąż zaskakiwać, żeby zachować status idola i zwrócić na siebie uwagę nie tylko swojej stałej publiczności, ale też żeby poszerzać jej kręgi, co choć w pewnej części zaspokoi potrzeby jego boskiej osobowości. Wydawałoby się, że kotki na drzewach, zwłaszcza w marcu, to też żadna nowość, dlatego czasem potrzeba tzw. „przytupu”…

                W jednej z prowincjonalnych dzielnic naszego prowincjonalnego miasteczka, gdzie życie toczy się powoli, a mieszkańcy zachowują zdrowy kontakt z naturą, znajduje się typowa dla takich miejsc remiza. W remizie stoi gotowy do akcji wóz strażacki, którym dzielni panowie z Ochotniczej Straży Pożarnej pędzą na złamanie karku, żeby ratować czyjeś życie albo dobytek. Straż jest ochotnicza, a nie zawodowa,  a polega to na tym, że panowie nie czekają na wezwanie w remizie, tylko przybiegają z domu, bo mają inne obowiązki.

                Pewnego ponurego i ciemnego sobotniego popołudnia w tejże dzielnicy, kiedy wszyscy oddawali się przyjemnościom tradycyjnie przypisanym sobotnim popołudniom, w remizie zawyła syrena…

Niejedno miejsce przy biesiadnym stole zostaje nagle opuszczone, z niejednej toalety wypada ktoś w pośpiechu, wciągając spodnie (i do niejednej ktoś wraca, żeby spuścić wodę), na niejednej głowie nabity zostaje guz podczas próby opuszczenia w pośpiechu niskich drzwi z jakiejś piwnicy albo chlewika. Ale w kilka minut drużyna siedzi już w samochodzie, który cały rozświetlony, wyjący, buczący i warczący wypada na szosę i pędzi do akcji…
                Wóz bojowy przybywa z hałasem na miejsce, panowie wypadają z niego i nuże rozwijać węże, wysuwać drabinę: „szybciej, szybciej, gdzie ten pożar”?! A przed wozem stoi mała zasmarkana dziewczynka i wskazuje dowódcy gałąź starej lipy na której siedzi… kotek. Bo kotek wszedł na drzewo i teraz boi się zejść…
                Strażacy się uspokajają, podchodzą pod drzewo, wołają: „kici, kici”, uśmiechają się do puszystego kotka życzliwie, ręce wyciągają, pogłaskaliby chętnie – ale kotek tylko patrzy na nich nieufnie i się nie rusza. Panowie przynoszą więc drabiny, próbują wejść na drzewo i ściągnąć futrzaka. Ale kotek, widząc rozświetlony wóz bojowy, tłum gapiów, który zebrał się po przyjeździe auta, jaśniejące reflektory i wspinającego się do niego po drabinie człowieka w kasku i skafandrze, postanawia się jednak ruszyć - w górę…
                Strażak klnie brzydko pod nosem, dziewczynka płacze, kot miauczy, za każdym podmuchem wiatru zmieniając położenie względem pnia… Zapada decyzja: trzeba wezwać zawodowców z dłuższą drabiną. Po kilku minutach coraz głośniej słychać zbliżający się sygnał pędzącego kotkowi na ratunek specjalistycznego pojazdu. Po chwili dwa wozy bojowe, dwie drużyny strażaków, przybyli za nimi fotoreporterzy, dziennikarze, telewizja i jeszcze większy tłum gapiów stoją pod drzewem i wpatrują się w szarpaną wiatrem gałąź, do której przyczepiony jak chorągiewka miota się kotek… Dzięki profesjonalnemu sprzętowi kotek szybko trafia do skrzyneczki, w której bezpiecznie zostaje sprowadzony na ziemię i oddany zasmarkanej, ale szczęśliwej dziewczynce. Wszyscy biją brawo, cieszą się razem  z dziewczynką, dziękują i wyrażają podziw dla poświęcenia strażaków, po czym rozentuzjazmowani rozchodzą się do domów, komentując całe zajście. Strażacy również wracają do remizy, rozbierają się i wracają do porzuconych zajęć i towarzystwa, żeby uczynić zadość tradycji sobotniego popołudnia.

                I kiedy na nowo zostają uruchomione kątówki w przydomowych warsztatach, zamknięte zostają (od środka) drzwi toalet, a niewielkie kryształowe naczynia, które dotąd stały puste, wypełniają się po raz pierwszy tego wieczoru zmrożoną cieczą („dwie akcje w jedną sobotę to się nie zdarzą, niemożliwe!”) znów wyje syrena w remizie…
                Niemożliwe staje się możliwym, a cały scenariusz porzucania wszystkiego, przy czym się stoi czy siedzi, odgrywa się od nowa. I znów po kilku minutach od wezwania błyskający i huczący jak burza wóz pędzi wąskimi uliczkami starej dzielnicy – tyle, że tym razem w drugą stronę. I znów przybywają na miejsce, wybiegają z wozu, żeby jak najszybciej przygotować go do akcji, rozglądają się za hydrantem, szukają wzrokiem płomieni… a przed wozem stoi mały zasmarkany chłopiec i wskazuje dowódcy na kota wczepionego pazurami w wysoką topolę…
                Niejeden strażak, ściągając w tym momencie kask, ma ochotę walnąć nim o ziemię albo nawet w stronę kota, ale drapią się tylko z zakłopotaniem po głowach, patrzą na siebie porozumiewawczo, uśmiechają się do chłopca i dalej - wysuwać drabinę.
                Kot, widząc rozświetlone jak statek kosmiczny auto, tłum zebranych gapiów i wspinającego się do niego strażaka, nagle odkrywa niesprawdzoną dotychczas możliwość opuszczenia zajmowanego miejsca i ucieka. Gdzie? Oczywiście w górę…
                Strażacy już nawet nie klną, tylko wzywają zawodową drużynę z dłuższą drabiną. Ta po chwili przyjeżdża jak kolejna chmura burzowa z błyskami i grzmotami, ciągnąc za sobą kolumnę aut pełnych spragnionych sensacji dziennikarzy. Tłum się powiększa, błyskają flesze aparatów i telefonów, świecą dziko rozwarte szeroko oczy kota miotanego wiatrem razem z cieniutką gałęzią topoli. Teraz już nawet nie wygląda, jakby choć przez chwilę miała mu błysnąć myśl o szukaniu nowej drogi ucieczki i za którymś razem strażakowi udaje się złapać w locie mijającą go gałąź z kurczowo uczepionym jej nastroszonym jak szczotka ryżowa kotem. Futrzak bez protestu trafia do skrzynki i po chwili ląduje bezpiecznie u chłopca.
                Potem jeszcze serdeczne podziękowania, czochranie futerka, pamiątkowe zdjęcia, kilka słów do mikrofonu, uśmiech do kamery i wszyscy się rozchodzą. Strażacy i reporterzy też wsiadają w swoje wozy, nie mogąc się nadziwić, co te koty dzisiaj wyprawiają.
                Kiedy strażacy wracają do siebie, jest już za późno, żeby uruchamiać piły albo wiertarki, a towarzystwo przy stołach nie bardzo rozumie, co się do niego mówi. Z sobotniego wieczoru pozostaje ewentualnie oglądanie telewizji – pod warunkiem, że ktoś nie wpadł akurat na pomysł, żeby nadać np. musical „Koty”… Nie pozostaje nic innego, jak wziąć prysznic i położyć się spać…
               
                A gdzieś tam kilka domów dalej puszysty kotek małej dziewczynki i nastroszony kocur chłopczyka wygrzewają się przytulone do dzieci i mruczą z zadowolenia…

                No i jak, Babciu, masz jeszcze wątpliwości, kto rządzi światem?

Całuję Cię mocno!

Twoja J.

Podobne:









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz