No, ale cóż, kiedy ryby
Budowały tylko na niby,
Żaby
Na aby-aby,
A rak
Byle jak.
Jan Brzechwa
Kochana Babciu!
Niedawno pani w szkole czytała
nam bajkę. Pomyślałam, że Ci ją opowiem, bo powinna Cię zainteresować.
Nie tak dawno temu i całkiem niedaleko
stąd była sobie wioska. Jako że kiedyś cała okolica obfitowała w stawy z
rybami, ludzie nazwali wioskę Stawik i zaczęli używać herbu z rybą. Z czasem
ludziom znudziła się rybna dieta, zasypali więc większość stawów i zajęli się
różnymi innymi rzeczami: uprawą roli, wydobywaniem skał w kamieniołomach,
lepieniem garnków i warzeniem piwa. Tak dobre to piwo warzyli, że wiele osób po
drodze do niedalekiego książęcego miasta zajeżdżało do stawickiej karczmy i delektowało
się stawickim specjałem. Księciu też musiało to piwo smakować, bo postawił we wiosce
niewielki zamek, żeby po wizycie w karczmie nie musiał konno do grodu wracać.
Co niedziela schodziła się okoliczna ludność na nabożeństwo w kościółku na
wzgórzu, a raz w roku odbywał się wielki odpust, na który wszyscy czekali przez
cały rok, bo zjeżdżali wtedy do nich wędrowni handlarze z kolorowymi
wiatraczkami, ptaszkami i przeróżnymi świecidełkami. Rozstawiali swoje kramy
wokół kościelnego muru, a stawiczanom wydawało się wtedy, że oto wielki świat
zawitał do ich wioski. Kiedyś okazało się, że skały ze stawickiego kamieniołomu
są tak potrzebne w innych częściach kraju, że sprowadzono ludzi do pracy i
wybudowano dla nich nieduże osiedle za wioską, ale niewiele zmieniło to w życiu
stawiczan. Poza tym, że przez jakiś czas było więcej awantur w karczmie podczas
sobotnich potańcówek. Potem mieszkańcy Kolonii, jak nazwano osiedle, pożenili
się z miejscowymi i liczba awantur wróciła do statystycznej normy.
I tak żyli sobie przez całe
stulecia: książęta przeszli do historii, minęły czasy królów, a w Stawiku
niewiele się zmieniało. Ludzie żyli sobie od odpustu do odpustu, urozmaicając
sobie czas tradycyjnymi kłótniami o miedze i plotkami na temat strojów pań i
panien na niedzielnych mszach. Nie zmieniła tego ani zamiana folwarków na
Państwowe Gospodarstwa Rolne, ani upadek tychże, ani dopłaty do ziemi z Unii Europejskiej.
Stary zamek po księciu przejmowali coraz mniej ważni możni, aż w końcu
stawiczanie przerobili go na urząd, w którym zasiadł Wójt.
Pewnego dnia w sekretariacie
Wójta pojawił się bardzo elegancki niezapowiedziany gość.
Przedstawił się
znanym w Stawiku nazwiskiem von N. i poprosił o spotkanie z władzą. Jako że
Wójt uważał się za światowego człowieka, a przejawiało się to tym, że
towarzystwo innych światowych ludzi uważał za właściwe dla siebie, chętnie
przyjął tajemniczego gościa. W trakcie rozmowy okazało się, że gość jest
potomkiem dawnych panów na stawickim zamku: dawno, dawno temu opuścili oni
Stawik i przenieśli się w zupełnie inną część świata. Gość Wójta nasłuchał się
w dzieciństwie opowieści o dawnej siedzibie swego rodu i zapragnął ją zobaczyć.
A jako że przybył z dalekiego zamorskiego kraju, gdzie przyzwyczajony był do
innych krajobrazów, zachwycił się Stawikiem. Jeszcze większy był jego zachwyt,
kiedy dowiedział się, że poza strojami, kilkoma budynkami i asfaltem na drogach
zamiast nieciosanych kamieni niewiele się u stawiczan zmieniło przez kilkaset
lat. Von N. nie należał do ludzi ubogich, a przy tym nie był również skąpy.
Przedstawił więc Wójtowi propozycję:
- Ja chczalbym ufundowacz cosz dla Stawika, cosz pożytecznegho, co
upamientniloby wielowiekowom obecnoszcz mej rodżyny na tej żemi. Pan Wojt
zrobisz wybory miendzy mieszkancami, co uznajom za poczebne, a ja sfinansuje. Powedzmy:
milion zloty. Mam tylko dwa warunki: niech to bendze cosz imienia von N. i
niech to podpisze wienkszoszcz stawiczan, żeby zgoda była, dhobrze?
Wójta aż zamroczyło, kiedy przed oczami przemknęła
mu cała karuzela pomysłów, które teraz mogły zostać zrealizowane. Szybko jednak
odzyskał równowagę i zapewnił gościa, że z całą pewnością stawiczanie ucieszą
się z propozycji potomka słynnego rodu i rychło przedstawią swoją propozycję.
Zaraz
po wyjściu gościa Wójt kazał prosić do siebie Plebana i Komendanta Straży
Pożarnej. Zasiadła trójosobowa stawicka starszyzna przy konferencyjnym stole
przy wielkim dzbanie kawy i zaczęła radzić. Najpierw Wójt opowiedział
pozostałym, jaka przygoda go tego dnia spotkała i jakie z niej na przyszłość
mogą płynąć profity.
- Moim zdaniem powinniśmy w parku obok Urzędu Gminy
zrobić wielki plac zabaw imienia von N. z atrakcjami, jakich nie ma w całym
powiecie, a wokół postawić kawiarenki i sklepiki z zabawkami. Przyjeżdżaliby
wtedy do nas ludzie całymi rodzinami nawet spoza powiatu, a stawiczanie mieliby
nowe miejsca pracy, a nawet własne fortuny mogliby budować, gdyby się sława
takiego miejsca rozeszła. Potrzebuję jednak waszej pomocy, żeby ludziom
wytłumaczyć, że to na dobre wszystkim wyjdzie i podpisy zebrać.
Na to odezwał się Pleban:
- Niedobry to pomysł, drogi Wójcie: na takie place
zabaw ludzie jeżdżą, kiedy mają wolne. Kto miałby tu przyjechać w tygodniu po
pracy? Wszyscy przyjeżdżaliby albo w sobotę, albo, co pewniejsze, w niedzielę.
W ten sposób podwójnie do grzechu moglibyśmy ludzi skłaniać: po pierwsze
niejeden miałby wymówkę, żeby na mszę nie pójść, tłumacząc się drogą do nas
daleką; po drugie ktoś wtedy musiałby obsługiwać w tych kawiarniach i
sklepikach, czyli dnia świętego nie mógłby uświęcić, jak się godzi. Nie mówiąc
o tym, jakie zepsute towarzystwo mogłoby nas zacząć tutaj odwiedzać. Ja mam
lepszy pomysł, który i dobru mieszkańców i chwale Pana lepiej by mógł służyć:
mamy już przecież w Stawiku dobro ufundowane przez rodzinę von N. – nasz
kościół parafialny. Co prawda, dzięki ofiarności parafian pięknie udało się go
wyremontować i obecnie nakładów nie potrzebuje, ale moglibyśmy w parku przy
plebanii wybudować amfiteatr imienia von N., a w niej co roku w święto Piusa
Decimusa organizowalibyśmy festiwal pieśni kościelnych. W ten sposób nadalibyśmy
rozgłos naszej parafii, nie zapominając o Panu Bogu, jak to się panu Wójtowi
zdarza. Oczywiście, na każdy taki festiwal przyjechałoby mnóstwo pielgrzymów z
całego kraju, a może nie tylko, którzy chętnie spróbowaliby stawickiego jadła,
a niejeden gotów byłby parę groszy zostawić w zamian za dach nad głową na noc.
Komendant i jednocześnie prezes lokalnego klubu
sportowego „Piast”, który przez lata, aż do pewnego święta państwowego nazywał
się „Tęcza”, odchrząknął, przygładził wąsy i odezwał się w te słowa:
- Żeby zabezpieczyć taki festiwal, trzeba mieć
grupę przeszkolonych i doświadczonych osób. Ja ich nie mam i nie sądzę, że w
powiecie ucieszą się na myśl o obsługiwaniu festiwalu pieśni kościelnej w
Stawiku. Nasi strażacy są coraz starsi, brzuchy im porosły, a młodzi się nie
garną, bo też nawet sportów nie chcą uprawiać, tylko wolą przed komputerami
siedzieć. Dlatego ja uważam, że potrzebujemy obiektu sportowego z prawdziwego
zdarzenia: z trybunami, z bieżnią lekkoatletyczną, z murowanymi szatniami i pełnowymiarowymi,
stalowymi bramkami. Jak będziemy mieli taki obiekt, może być nawet imienia von
N., to nie będzie wstyd ani festynu majowego, ani nawet dożynek powiatowych na
nim zrobić. Młodzież szkolna będzie mogła korzystać, a w przyszłości, kto wie,
może nawet do A klasy uda się drużynie piłkarskiej awansować? Bo teraz na
naszym boisku więcej jest żab niż kibiców, a w toaletach takie szpary między
deskami, że piłka przelatuje.
Wójt wysłuchał obu swoich gości
i zamyślił się głęboko, bo właśnie zrozumiał, że wcale nie będzie tak łatwo
wprowadzić jego plan w życie, jak mu się z początku wydawało. Ale że rozumiał,
że bez poparcia stawiczan żaden pomysł zrealizowany być nie może, powiedział w
końcu tak:
- Skoro mamy trzy pomysły, przedstawmy je ludziom.
Niech oni zdecydują, który z nich najlepszy i ten za dwa miesiące przedstawimy
panu von N.
Przez
następne tygodnie trwała walka o głosy stawiczan. Najpierw wszyscy się
ucieszyli, kiedy po niedzielnej sumie Wójt ogłosił wiadomość mieszkańcom. Szmer
niedowierzania przeszedł po gminie. A potem wszyscy zaczęli się zastanawiać,
który pomysł będzie dla Stawika najlepszy.
Wójt
polecił udekorować plakatami zachęcającymi do głosowania na plac zabaw
wszystkie słupy ogłoszeniowe, płoty pracowników urzędu i wszystkie gminne
budynki. Nad główną drogą kazał zaś powiesić wielki baner z napisem „Plac zabaw
imienia von N. przyszłością Stawika!”.
Pleban
na drzwiach kościoła przybił plakat z napisem „Festiwal Pieśni Kościelnej
kamieniem milowym na drodze do zbawienia stawiczan!”, a co niedziela w trakcie
kazania dowodził, jakimi łaskami Pan Bóg obdarza miejscowości, do których
przybywają liczni pielgrzymi.
Komendant
kazał przypiąć do wozu strażackiego wielki baner, a na płocie przy boisku
plakaty z napisem „Brak nowego boiska = śmierć stawickiego sportu.” W tym
czasie w niewyjaśnionych okolicznościach połamały się listwy w ławeczkach dla
kibiców, a na środku boiska kret-gigant usypał kopiec wyższy od bernardyna
Komendanta…
Dotychczasowe
tematy leniwych rozmów stawiczan zastąpiły żywiołowe dyskusje na temat
projektów wykorzystania funduszy potomka rodu von N., a z każdym dniem dyskusje
przybierały coraz bardziej burzliwy przebieg. Kilka żon wyprowadziło się od
mężów do swoich matek, kilku sąsiadów przestało się do siebie odzywać, a
którejś soboty w karczmie doszło do takiej awantury, że najstarsi stawiczanie
nie pamiętali.
Któregoś
dnia wóz strażacki niby przypadkiem zerwał baner Wójta, którejś nocy zniknęły
plakaty z płotu boiska, a pewnej niedzieli Komendant i Wójt wyszli z kościoła
podczas kazania, w którym Pleban opowiadał o mękach piekielnych czekających
na wszystkich, którzy zabawę albo
tężyznę fizyczną stawiają przed rozwojem duchowym. Wójt, Pleban i Komendant
przestali ze sobą rozmawiać inaczej niż przez posłańców.
Każdego
dnia Wójt chodził przez Stawik do pracy i zagadywał napotkane osoby, czy
podpiszą się pod pomysłem na wspaniały plac zabaw w Stawiku.
- A na co mie to, Wójcie? Jo dzieci wyrośnięte juz
mom, jo tam niczego podpisywać nie bede – odpowiedziała Wójtowi stara Rybakowa.
- Żadnego projektu nie podpiszę! Nie potrzebujemy
tu żadnego obcego kapitału! Najpierw nam tu niby coś ufundują, niby za darmo, a
potem każą sobie po niższej cenie ziemię sprzedawać. Po moim trupie! –
odpowiedział młody Szczupacki, ochroniarz w ajencji bankowej.
- Panie Wójcie, ja to bym nawet był za tym placem,
bo to fajny pomysł, nie trzeba by z dzieciakami do powiatu jeździć, ale…
obiecałem plebanowi, że podpiszemy się pod amfiteatrem, mój synek w przyszłym
roku do komunii idzie, sam pan rozumie… - ze skruszoną miną tłumaczył się Piskorz,
sąsiad Wójta.
- Pewnie, jak teraz dzieciom placu nie zbuduje, to
się z fotela nie ruszą! Jak my byliśmy mali, to się kółko z roweru patykiem po
wsi toczyło i to była frajda! Huśtawki mieliśmy ze starych opon przywiązanych
do drzew, a jak ktoś spadł, to się szybko otrzepał i wskakiwał z powrotem, żeby
mu inni miejsca nie zajęli, szkoda było czasu na płakanie! A teraz? Atesty,
pianki, gąbki i Bóg wie, co jeszcze! – pan Karaś machnął tylko ze
zniecierpliwieniem ręką i poszedł w swoją stronę.
- A piwo tam bedzie? – zapytał zawsze zarośnięty
Leszczyński.
- Nie, przecież to ma być plac dla dzieci! –
odpowiedział Wójt.
- To nie podpisze. Komendant powiedzieli, że na
nowym boisku co mecz bedzie piwo, to jemu podpisze – odpowiedział Leszczyński i
zaczął przeliczać drobne kierując się do monopolowego.
- Gdyby nie miało być imienia von N., to bym
podpisał – powiedział Wójtowi gospodarz Okoń.
- A co wy za żal do von N. macie, Okoń? – zapytał
zdziwiony Wójt.
- To stara rodzina wielkich panów i wyzyskiwaczy.
- No ale co wam zrobili? Przecież dwieście lat już
tu nie mieszkają!
- Ale mojemu pradziadkowi opowiadał jego
pradziadek, jak go kiedyś von N., pan na zamku, batem zdzielił, że niby za
późno czy nie dość nisko się panu ukłonił…
- A daj pan, Wójcie, spokój! Teraz tu cicho mamy,
spokojnie, w sobotę albo w niedzielę grila można sobie spokojnie w ogródku
zrobić, a jak nam tu jakiś plac zabaw albo amfiteatry pobudujecie, to się cisza
i spokój skończy, a tylko nam będą auta pod oknami stawiać – powiedział pan
Sumiński.
- Ale dzięki takiemu placowi młodzi pracę będą na
miejscu mieli, miejscowi też będą się mogli wzbogacić! – nie dawał Wójt za
wygraną.
- Ja się tam nie wzbogacę. Mnie emerytura z
kamieniołomu wystarczy, za to święty spokój na starość chce mieć, a nie żeby mi
tu cudze dzieci pod oknami wrzeszczały.
- Eee tam… Ja bym nowe boisko wolał, zresztą nawet
my się o to z żonom pokłócili i się do teściowej wyniosła, bo łona by amfiteatr
chciała… Dopiero co mi się jom udało do powrotu do dom namówić, musioł żem za
to Plebanowi podpis przyrzec… - odpowiedział zmieszany Pstrążyński.
Pewnego dnia w gabinecie Wójta pojawiła się
delegacja oburzonych i krzyczących jeden przez drugiego mieszkańców Kolonii.
- Jak zwykle: nas się w ogóle pod uwagę nie bierze!
Zawsze tylko wszystko dla Stawika, a o Kolonii się w ogóle nie pamięta. A może
by tak też coś u nas zrobić, a nie tylko Wójtowi, Komendantowi albo Plebanowi
pod nosem!? U nas niewiele mniej dzieci mieszka niż w Stawiku, może by tak o
nich pomyśleć!? Czemu zawsze nasze mają dwa kilometry szosą bez pobocza
chodzić!? Niech też stawickie pochodzą! Albo plac będzie u nas, albo niczego
nie podpiszemy! A w ogóle to wstyd pana Wójta powinno być, że do tej pory
jeszcze za gminne pieniądze żadnego placu dla miejscowych dzieci nie zrobił!
I tylko od czasu do czasu jakiś rodzic, spotykając
Wójta na ulicy, podchodził i gratulował pomysłu. Pochylał się przy tym do ucha urzędnika
i ściszonym głosem mawiał:
- Niech się pan nie martwi, co prawda u nas w domu
cicha wojna, bo babcia chce żebyśmy na amfiteatr głosowali, dziadek na boisko,
bo inaczej się do rat za auto nie dorzucą, a my nic nie mówimy, ale i tak na
plac zagłosujemy – i puszczał porozumiewawczo oko albo poklepywał Wójta po
ramieniu.
Kiedy
nadszedł dzień składania podpisów pod pomysłami, jeszcze zanim otwarto drzwi,
przed Urzędem Gminy wybuchła taka awantura między stawiczanami, że trzeba było służby
porządkowe aż z powiatu wezwać, bo groziło rękoczynami. Zwolennicy placu zabaw
wyzywali pozostałych od zaściankowców i wełnianych beretów. Sympatycy
Komendanta krzyczeli o biurokratach i czarnych sukienkach. Stronnicy Plebana
odpowiadali „parobkami Babilonu” i „ilaminatami”, wysoko wznosząc zakrzywione
laski. Po drugiej stronie ulicy ustawiła się grupka młodzieży z wygolonymi
głowami i wszystkich równo wyzywała od zdrajców. Z boku wszystko obserwowała z
rozbawieniem grupka stawiczan, której wszystko było obojętne i kilku
powiatowych dziennikarzy.
Gdy
krzyki zaczęły przechodzić w pierwsze próby użycia argumentów siłowych, Wójt
wyszedł przed drzwi i zawołał:
- Dość! Głosowanie odwołane! Nawet gdyby jeden z
pomysłów zyskał poparcie więcej niż połowy stawiczan, jego wprowadzenie w życie
sprawi, że ci, których pomysły odpadną, nie wybaczą tym, którzy wybrali
zwycięski projekt. Skoro nie ma wśród stawiczan zgody, to nie będzie ani nowego
boiska, ani amfiteatru, ani placu zabaw. Teraz idę zadzwonić do pana von N. i
powiedzieć mu, że Stawik jest najszczęśliwszą wioską na świecie i niczego nam
nie potrzeba! – to mówiąc, Wójt zatrzasnął za sobą drzwi i poszedł zadzwonić do
pana von N., bo nie zwykł rzucać słów na wiatr. Zwłaszcza, kiedy był zdenerwowany.
A stawiczanie opuścili zawstydzeni głowy i rozeszli się do domów.
Jakiś
czas później w sąsiedniej gminie, która nazywała się Pogory, powstał park
imienia von N., a w nim plac zabaw, amfiteatr i boisko. Pogorzański wójt, kiedy
tylko dowiedział się, że w Stawiku nie chcą pieniędzy pana von N., zadzwonił do
niego i przypomniał, że na skraju Pogor, przy szosie do Stawika, stoi w lesie
dawny domek myśliwski rodziny von N. W tym domku powstała restauracja, a teren
wokół przerobiono na piękny park. Podobno zachwycony pan N. podarował na ten
cel nawet więcej pieniędzy, niż wcześniej planował.
Teraz
w każdy weekend przez Stawik przejeżdża sznur samochodów. Czasami ktoś
zatrzymuje się i pyta, czy dobrze jedzie do parku imienia von N. w Pogorach, a
stawiczanie odpowiadają wtedy, że nie wiedzą, nigdy o tym nie słyszeli, a co
złośliwsi kierują podróżnego w zupełnie innym kierunku.
I
żyją sobie stawiczanie dalej od odpustu do odpustu…
Koniec.
Podobało Ci się, Babciu? Może z czymś Ci się kojarzy?
Całuję Cię mocno!
Twoja J.
PS: Tego placu zabaw, na który prosiłam, żebyś głosowała, jednak u nas nie będzie. W naszym mieście głosuje na takie rzeczy
mniej osób, niż w dziesięć razy mniejszych wioskach. Trudno: będziemy tam
jeździć na wycieczki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz