piątek, 17 kwietnia 2015

112. STO DZIESIĘĆ NIECHCIANYCH KONI

               Kochana Babciu!

                Mam dla Ciebie kilka zagadek. Wiesz, kto to jest urzędnik? Oczywiście, to ktoś taki, kto pełni funkcję, która w jakiś sposób powinna służyć dla dobra ogółu. Ale tata mówi, że taka jest teoria, czyli tak jest napisane. Jeszcze jest praktyka, czyli tak, jak jest naprawdę. Jedno z drugim rzadko się pokrywa. Jeśli chodzi o urzędników to słowo „służyć” rzadko występuje w ich języku. Podobnie jak „muszę”. Urzędnik „może” lub co najwyżej „powinien” – przede wszystkim znać przepisy, które dotyczą pracy, jaką wykonuje. Znajomość przepisów u większości urzędników wywołuje dobre samopoczucie, leczy niektóre choroby wieku dziecięcego, a czasem zastępuje proces myślowy. Tata mówi, że owszem, zdarzają się myślący urzędnicy i są to zazwyczaj tacy, którzy niewiele mogą, bo urzędnicy rzadko awansują dzięki myśleniu, a częściej dzięki znajomości. Znajomości przepisów, oczywiście…
                A wiesz, Babciu, kto to jest menadżer? To ktoś, kto musi się wykazać jakimiś wynikami. Przed innym menadżerem, który również ma nad sobą zazwyczaj jakiegoś menadżera albo właścicieli, przed którymi tym bardziej należy się wykazać. Tata mówi, że do wykazywania się służą oszczędności, a mierzy się je wskaźnikami. Czym więcej menadżer potrafi na kimś zaoszczędzić, tym lepsze ma wskaźniki, a czym lepsze wskaźniki, tym lepsza pensja - proste.
                Czasami zdarza się, że urzędnik jest jednocześnie menadżerem. Teoretycznie to powinno być dobre, żeby ktoś, kto ma pracować dla dobra ogółu, starał się wykazać oszczędnościami przed tym ogółem. Niestety, w praktyce często urzędnik–menadżer rezygnuje z myślenia, bo wydaje mu się, że przepisy wiedzą najlepiej, co jest dla ludzi dobre. Dzięki temu łatwiej wykazać się wskaźnikami przed przełożonymi i zachować dobre samopoczucie. I funkcję.
                Zastanawiasz się, skąd to moje filozofowanie? W naszym mieście też mieliśmy kiedyś takiego urzędnika – menadżera i efekty jego dobrego samopoczucia psują nam humor do dziś.


                Wszystko zaczęło się siedem lat temu. W naszym mieście, jak w wielu innych, codziennie robią się korki. Każdego popołudnia setki samochodów posuwają się w żółwim tempie, żeby opuścić centrum. Pewien właściciel sklepu położonego przy jednej z takich wąskich i zakorkowanych ulic kilka razy na tydzień patrzył z niepokojem, jak między dwoma sznurami sunących powoli w przeciwnych kierunkach aut próbuje przedostać się karetka na sygnale i za każdym razem zastanawiał się, czy zdąży z pomocą na czas. Kiedyś wyjechał w interesach z naszej prowincji do wielkiego znanego miasta i tam, stojąc w korku, zobaczył ze zdziwieniem, że między samochodami przemyka na sygnale karetka–motocykl! Od razu pomyślał, że właśnie taka rzecz przydałaby się u nas.
                Jako że właściciel sklepu jest człowiekiem przedsiębiorczym i towarzyskim, podzielił się swoim pomysłem ze znajomymi i zaraził ich entuzjazmem do swojej wizji. Taki motocykl to nie jest tania rzecz, a każdy wie, że służbę zdrowia u nas ledwo stać na fartuchy dla lekarzy, a cóż dopiero na taki motocykl! Ale nasz pomysłodawca nie był w ciemię bity i wraz z przyjaciółmi z Bractwa Kurkowego postanowili zebrać pieniądze. Pewnie myślałaś, Babciu, że bractwa kurkowe, to starsi panowie w staropolskich strojach, z piórami na głowach, którzy uciekają popołudniami z domu, żeby pobawić się szabelkami i pukawkami, jak dzieci? Być może gdzieś tak jest, ale w naszym mieście Bractwo zajmuje się sprawami pożytecznymi dla mieszkańców.
                 Najpierw zapytano dyrektora naszego szpitala, czy uważa, że taki motor jest potrzebny, w co powinien być wyposażony i czy szpital mógłby go utrzymać. Ówczesny dyrektor bardzo się ucieszył i obiecał pomoc przy zbieraniu pieniędzy. A było ich potrzeba tyle, że można by za nie kupić całkiem duże mieszkanie na naszym osiedlu.
                Przez kolejne dwa lata trwała zbiórka: na wszystkich większych imprezach i festynach Bractwo i całe mnóstwo mieszkańców zbierało datki. Znani politycy podarowali swoje rzeczy na aukcję, którą prowadzili znani artyści z naszego miasta – wiele osób włączyło się do akcji i każdy jak mógł, wspierał inicjatywę Bractwa. Okazało się, że tak udanej zbiórki nie potrafiła zrobić niejedna firma, która zajmuje się tym zawodowo i akcja została uznana za jedną z najlepszych w kraju! Ha, dlaczegóżby nie? My też potrafimy!
 Po dwóch latach od pojawienia się pomysłu z dumą obwieszczono mieszkańcom, że oto dzięki wspólnemu wysiłkowi zakupiono wspaniały sprzęt. Potężny motocykl-ambulans z biało-niebieską szachownicą na znaczku, wyposażony we wszystkie sprzęty najpotrzebniejsze do ratowania życia i ze stu dziesięcioma końmi mechanicznymi gotowymi dowieźć ratownika jak najszybciej w miejsce wypadku. Tak oto dołączyliśmy do elitarnego grona polskich miast i rozległego klubu miast europejskich dysponujących takim narzędziem ratowniczym. Motocykl wraz ze wszystkimi dokumentami, gwarancjami, certyfikatami itp. uroczyście przekazano szpitalowi, gdzie rychło został wcielony do służby. I przez cały jeden rok motocykl służył mieszkańcom naszego miasta, pomagając ratować zdrowie i życie. Do poważnych wypadków wyjeżdżał przed karetką, żeby jak najszybciej udzielić pierwszej fachowej pomocy, przewoził krew tam, gdzie była pilnie potrzebna i zamiast karetki z trzema osobami jeździł do takich wezwań, gdzie wystarczyła pomoc jednego sanitariusza. I wszyscy byli dumni z takiego motocykla, a niejedna osoba zawdzięcza mu życie.
                A potem przyszły zmiany. Przyszedł nowy dyrektor szpitala, kierownictwo pogotowia ratunkowego przeniesiono do miasta wojewódzkiego i okazało się, że zakupiony przez mieszkańców motocykl nie jest potrzebny szpitalowi…
Tak jak kiedyś zrezygnowano z usług żywych koni, zamieniając je na mechaniczne, tak teraz i one okazały się niepotrzebne – wyobrażasz sobie całe stado stworzonych do biegu koni uwięzionych w zamkniętej na cztery spusty stajni? Nowy dyrektor, menadżer-urzędnik, specjalista od przepisów i oszczędności, nie musiał sobie wyobrażać - od razu zauważył, że w przepisach nie ma nic o motocyklach. A skoro nie ma czegoś w przepisach, to nie ma prawa istnieć. Co nie zostało zapisane na magicznej liście Narodowego Funduszu Zdrowia, to w naszym kraju do ratowania życia nie jest potrzebne. Chyba, że ktoś chciałby to robić za darmo i na własną odpowiedzialność – bez mieszania do tego urzędników-menadżerów. Dlatego motocykl musiał zniknąć – przynajmniej sprzed oczu dyrektora – bo niestety, nawet mechaniczny koń bez paliwa i bez jeźdźca nie pojedzie.
           Prawie przez trzy lata motor pokrywał kurz w szpitalnym garażu. Dyrektor wspaniałomyślnie chciał podarować policji motocykl-karetkę, wyposażony w sprzęt medyczny wart prawie tyle, co sam motocykl, żeby policja przerobiła go na własne potrzeby! Na szczęście mieszkańcy do tego nie dopuścili, a urzędnik-menadżer szybko opuścił posadę w naszym szpitalu: widocznie wycofanie motocykla z użytku nie dało wystarczających oszczędności.
                Niestety, jeżeli raz ktoś powiedział, że motocykla nie ma w przepisach i na liście NFZ, to dopóki przepisy i lista się nie zmienią, mało który urzędnik odważy się szukać innego sposobu na jego użycie. Wiesz, Babciu, co to są „platynowe minuty”? To kilka lub kilkanaście pierwszych minut, które decydują o tym, czy ofiara ciężkiego wypadku przeżyje i jak długo potrwa dalsze leczenie – ważne jest żeby w tym czasie udzielić jak najlepszej pomocy. Wiem, bo mówił nam o tym ratownik podczas wizyty w naszej szkole. Szef pogotowia ratunkowego na całe województwo też lubi opowiadać w wywiadach o diamentowej minucie i złotej godzinie, czyli o tym, jakie to ważne, żeby ratownicy byli jak najszybciej przy poszkodowanym w wypadku. Niestety, znajomość związków między cennymi kruszcami a czasem nie oznacza, że dla urzędnika może istnieć coś, czego nie ujęto w przepisach. Dlatego dyrektor pogotowia bał się przywrócić motocykl do służby. I nie pomogły argumenty, że w innych miastach Polski udaje się ta sztuka bez łamania przepisów, czyli wystarczy chcieć.
                W końcu w ubiegłym roku udało się ustalić, że motocykl może być wykorzystywany do obsługi imprez masowych, czyli takich, w których bierze udział wiele osób i na miejscu musi być pomoc medyczna. Motocykl odkurzono, odnowiono wszystkie certyfikaty i od czasu do czasu maszyna pojawia się w mieście między ludźmi: stoi oparta na nóżkach i czeka, żeby w razie potrzeby sanitariusz mógł skorzystać z jakiejś aparatury, w którą motocykl jest wyposażony. A sto dziesięć koni cierpliwie stoi i ziewa z nudów. No, ale przynajmniej nie kurzą się w garażu.
                Być może kiedyś jeszcze przyjdzie taki czas, że konie mechaniczne zostaną wykorzystane do tego, do czego zostały stworzone. Ale druga taka akcja, takie zaangażowanie ludzi we wspólne działanie dla osiągnięcia jakiegoś szczytnego celu może się już nie udać. Bo po co? Żeby jakiś menadżer-urzędnik mógł kiedyś powiedzieć „nie, bo nie” i zaprzepaścić całe mnóstwo pozytywnej energii dla poprawy własnego samopoczucia?

                Jak wiesz, Babciu, przepisy nie tworzą się same, tylko opracowują je ludzie, którym mają służyć. Niestety, ci, którzy je ustalają, zapominają czasem, że również ich życie może kiedyś zależeć od przepisów, które uchwalili albo, jak w tym przypadku, od tych, na które nie mieli czasu, pochłonięci przecinaniem wstęg, udzielaniem wywiadów albo ubliżaniem swoim przeciwnikom i zdrowemu rozsądkowi. Dzięki nim ze wszystkich kruszców najcenniejsze dla nas powinno być żelazo, z którego robi się podkowy. Stare, porządne podkowy dla koni – takich prawdziwych, nie mechanicznych. Podobno przynoszą szczęście – każdy powinien nosić taką przy sobie, żeby chroniła go przed potrzebą szybkiej pomocy medycznej…

Całuję Cię mocno!

Twoja J.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz