Kochana Babciu!
Mam dla Ciebie kilka zagadek. Wiesz, kto to jest urzędnik? Oczywiście, to ktoś
taki, kto pełni funkcję, która w jakiś sposób powinna służyć dla dobra ogółu.
Ale tata mówi, że taka jest teoria, czyli tak jest napisane. Jeszcze jest
praktyka, czyli tak, jak jest naprawdę. Jedno z drugim rzadko się pokrywa.
Jeśli chodzi o urzędników to słowo „służyć” rzadko występuje w ich języku.
Podobnie jak „muszę”. Urzędnik „może” lub co najwyżej „powinien” – przede
wszystkim znać przepisy, które dotyczą pracy, jaką wykonuje. Znajomość
przepisów u większości urzędników wywołuje dobre samopoczucie, leczy niektóre
choroby wieku dziecięcego, a czasem zastępuje proces myślowy. Tata mówi, że
owszem, zdarzają się myślący urzędnicy i są to zazwyczaj tacy, którzy niewiele
mogą, bo urzędnicy rzadko awansują dzięki myśleniu, a częściej dzięki znajomości. Znajomości
przepisów, oczywiście…
A
wiesz, Babciu, kto to jest menadżer? To ktoś, kto musi się wykazać jakimiś
wynikami. Przed innym menadżerem, który również ma nad sobą zazwyczaj jakiegoś
menadżera albo właścicieli, przed którymi tym bardziej należy się wykazać. Tata
mówi, że do wykazywania się służą oszczędności, a mierzy się je wskaźnikami.
Czym więcej menadżer potrafi na kimś zaoszczędzić, tym lepsze ma wskaźniki, a
czym lepsze wskaźniki, tym lepsza pensja - proste.
Czasami
zdarza się, że urzędnik jest jednocześnie menadżerem. Teoretycznie to powinno
być dobre, żeby ktoś, kto ma pracować dla dobra ogółu, starał się wykazać
oszczędnościami przed tym ogółem. Niestety, w praktyce często urzędnik–menadżer
rezygnuje z myślenia, bo wydaje mu się, że przepisy wiedzą najlepiej, co
jest dla ludzi dobre. Dzięki temu łatwiej wykazać się wskaźnikami przed
przełożonymi i zachować dobre samopoczucie. I funkcję.
Zastanawiasz
się, skąd to moje filozofowanie? W naszym mieście też mieliśmy kiedyś takiego
urzędnika – menadżera i efekty jego dobrego samopoczucia psują nam humor do
dziś.
Wszystko
zaczęło się siedem lat temu. W naszym mieście, jak w wielu innych,
codziennie robią się korki. Każdego popołudnia setki samochodów posuwają się w
żółwim tempie, żeby opuścić centrum. Pewien właściciel sklepu położonego przy
jednej z takich wąskich i zakorkowanych ulic kilka razy na tydzień patrzył z
niepokojem, jak między dwoma sznurami sunących powoli w przeciwnych kierunkach
aut próbuje przedostać się karetka na sygnale i za każdym razem zastanawiał
się, czy zdąży z pomocą na czas. Kiedyś wyjechał w interesach z naszej
prowincji do wielkiego znanego miasta i tam, stojąc w korku, zobaczył ze
zdziwieniem, że między samochodami przemyka na sygnale karetka–motocykl! Od
razu pomyślał, że właśnie taka rzecz przydałaby się u nas.
Jako
że właściciel sklepu jest człowiekiem przedsiębiorczym i towarzyskim, podzielił
się swoim pomysłem ze znajomymi i zaraził ich entuzjazmem do swojej wizji. Taki
motocykl to nie jest tania rzecz, a każdy wie, że służbę zdrowia u nas ledwo
stać na fartuchy dla lekarzy, a cóż dopiero na taki motocykl! Ale nasz
pomysłodawca nie był w ciemię bity i wraz z przyjaciółmi z Bractwa Kurkowego
postanowili zebrać pieniądze. Pewnie myślałaś, Babciu, że bractwa kurkowe, to
starsi panowie w staropolskich strojach, z piórami na głowach, którzy uciekają
popołudniami z domu, żeby pobawić się szabelkami i pukawkami, jak dzieci? Być
może gdzieś tak jest, ale w naszym mieście Bractwo zajmuje się sprawami
pożytecznymi dla mieszkańców.
Najpierw zapytano dyrektora naszego
szpitala, czy uważa, że taki motor jest potrzebny, w co powinien być wyposażony
i czy szpital mógłby go utrzymać. Ówczesny dyrektor bardzo się ucieszył i
obiecał pomoc przy zbieraniu pieniędzy. A było ich potrzeba tyle, że można by
za nie kupić całkiem duże mieszkanie na naszym osiedlu.
Przez
kolejne dwa lata trwała zbiórka: na wszystkich większych imprezach i festynach Bractwo
i całe mnóstwo mieszkańców zbierało datki. Znani politycy podarowali swoje
rzeczy na aukcję, którą prowadzili znani artyści z naszego miasta – wiele osób
włączyło się do akcji i każdy jak mógł, wspierał inicjatywę Bractwa. Okazało
się, że tak udanej zbiórki nie potrafiła zrobić niejedna firma, która zajmuje
się tym zawodowo i akcja została uznana za jedną z najlepszych w kraju! Ha, dlaczegóżby
nie? My też potrafimy!
Po dwóch latach od pojawienia się pomysłu z
dumą obwieszczono mieszkańcom, że oto dzięki wspólnemu wysiłkowi zakupiono
wspaniały sprzęt. Potężny motocykl-ambulans z biało-niebieską szachownicą na
znaczku, wyposażony we wszystkie sprzęty najpotrzebniejsze do ratowania życia i
ze stu dziesięcioma końmi mechanicznymi gotowymi dowieźć ratownika jak
najszybciej w miejsce wypadku. Tak oto dołączyliśmy do elitarnego grona
polskich miast i rozległego klubu miast europejskich dysponujących takim
narzędziem ratowniczym. Motocykl wraz ze wszystkimi dokumentami, gwarancjami,
certyfikatami itp. uroczyście przekazano szpitalowi, gdzie rychło został
wcielony do służby. I przez cały jeden rok motocykl służył mieszkańcom naszego
miasta, pomagając ratować zdrowie i życie. Do poważnych wypadków wyjeżdżał
przed karetką, żeby jak najszybciej udzielić pierwszej fachowej pomocy,
przewoził krew tam, gdzie była pilnie potrzebna i zamiast karetki z trzema
osobami jeździł do takich wezwań, gdzie wystarczyła pomoc jednego sanitariusza.
I wszyscy byli dumni z takiego motocykla, a niejedna osoba zawdzięcza mu życie.
A
potem przyszły zmiany. Przyszedł nowy dyrektor szpitala, kierownictwo pogotowia
ratunkowego przeniesiono do miasta wojewódzkiego i okazało się, że zakupiony
przez mieszkańców motocykl nie jest potrzebny szpitalowi…
Tak jak kiedyś zrezygnowano z
usług żywych koni, zamieniając je na mechaniczne, tak teraz i one okazały się
niepotrzebne – wyobrażasz sobie całe stado stworzonych do biegu koni
uwięzionych w zamkniętej na cztery spusty stajni? Nowy dyrektor,
menadżer-urzędnik, specjalista od przepisów i oszczędności, nie musiał sobie
wyobrażać - od razu zauważył, że w przepisach nie ma nic o motocyklach. A skoro
nie ma czegoś w przepisach, to nie ma prawa istnieć. Co nie zostało zapisane na
magicznej liście Narodowego Funduszu Zdrowia, to w naszym kraju do ratowania
życia nie jest potrzebne. Chyba, że ktoś chciałby to robić za darmo i na własną
odpowiedzialność – bez mieszania do tego urzędników-menadżerów. Dlatego
motocykl musiał zniknąć – przynajmniej sprzed oczu dyrektora – bo niestety, nawet
mechaniczny koń bez paliwa i bez jeźdźca nie pojedzie.
Prawie
przez trzy lata motor pokrywał kurz w szpitalnym garażu. Dyrektor
wspaniałomyślnie chciał podarować policji motocykl-karetkę, wyposażony w sprzęt
medyczny wart prawie tyle, co sam motocykl, żeby policja przerobiła go na
własne potrzeby! Na szczęście mieszkańcy do tego nie dopuścili, a
urzędnik-menadżer szybko opuścił posadę w naszym szpitalu: widocznie wycofanie
motocykla z użytku nie dało wystarczających oszczędności.
Niestety,
jeżeli raz ktoś powiedział, że motocykla nie ma w przepisach i na liście NFZ,
to dopóki przepisy i lista się nie zmienią, mało który urzędnik odważy się
szukać innego sposobu na jego użycie. Wiesz, Babciu, co to są „platynowe minuty”?
To kilka lub kilkanaście pierwszych minut, które decydują o tym, czy ofiara
ciężkiego wypadku przeżyje i jak długo potrwa dalsze leczenie – ważne jest żeby
w tym czasie udzielić jak najlepszej pomocy. Wiem, bo mówił nam o tym ratownik
podczas wizyty w naszej szkole. Szef pogotowia ratunkowego na całe województwo
też lubi opowiadać w wywiadach o diamentowej minucie i złotej godzinie, czyli o
tym, jakie to ważne, żeby ratownicy byli jak najszybciej przy poszkodowanym w
wypadku. Niestety, znajomość związków między cennymi kruszcami a czasem nie oznacza,
że dla urzędnika może istnieć coś, czego nie ujęto w przepisach. Dlatego dyrektor
pogotowia bał się przywrócić motocykl do służby. I nie pomogły argumenty, że w
innych miastach Polski udaje się ta sztuka bez łamania przepisów, czyli
wystarczy chcieć.
W
końcu w ubiegłym roku udało się ustalić, że motocykl może być wykorzystywany do
obsługi imprez masowych, czyli takich, w których bierze udział wiele osób i na
miejscu musi być pomoc medyczna. Motocykl odkurzono, odnowiono wszystkie
certyfikaty i od czasu do czasu maszyna pojawia się w mieście między ludźmi:
stoi oparta na nóżkach i czeka, żeby w razie potrzeby sanitariusz mógł
skorzystać z jakiejś aparatury, w którą motocykl jest wyposażony. A sto
dziesięć koni cierpliwie stoi i ziewa z nudów. No, ale przynajmniej nie kurzą się w garażu.
Być
może kiedyś jeszcze przyjdzie taki czas, że konie mechaniczne zostaną
wykorzystane do tego, do czego zostały stworzone. Ale druga taka akcja, takie
zaangażowanie ludzi we wspólne działanie dla osiągnięcia jakiegoś szczytnego
celu może się już nie udać. Bo po co? Żeby jakiś menadżer-urzędnik mógł kiedyś
powiedzieć „nie, bo nie” i zaprzepaścić całe mnóstwo pozytywnej energii dla
poprawy własnego samopoczucia?
Jak
wiesz, Babciu, przepisy nie tworzą się same, tylko opracowują je ludzie, którym
mają służyć. Niestety, ci, którzy je ustalają, zapominają czasem, że również
ich życie może kiedyś zależeć od przepisów, które uchwalili albo, jak w tym
przypadku, od tych, na które nie mieli czasu, pochłonięci przecinaniem wstęg,
udzielaniem wywiadów albo ubliżaniem swoim przeciwnikom i zdrowemu rozsądkowi. Dzięki
nim ze wszystkich kruszców najcenniejsze dla nas powinno być żelazo, z którego
robi się podkowy. Stare, porządne podkowy dla koni – takich prawdziwych, nie
mechanicznych. Podobno przynoszą szczęście – każdy powinien nosić taką przy
sobie, żeby chroniła go przed potrzebą szybkiej pomocy medycznej…
Całuję Cię mocno!
Twoja J.
Według:
http://www.rybnik.com.pl/wiadomosci,motocykl-ratowniczy-dla-rybnika,wia5-3266-8281.html
http://www.dziennikzachodni.pl/artykul/386813,w-rybniku-do-poszkodowanych-dojezdza-motocykl-ratunkowy,id,t.html
http://www.rybnik.com.pl/wiadomosci,and-8222;motocykl-ratowniczy-dla-rybnikaand-8221;-najlepsza-inicjatywa-lokalna-w-polsce,wia5-3266-14548.html
http://wiadomosci.ngo.pl/wiadomosci/825703.html
http://www.nowiny.pl/101502-motocykl-ratowniczy-bedzie-jezdzil.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz