piątek, 3 kwietnia 2015

107. KOMU POTRZEBNY JEST CZŁOWIEK? (WŁOSA CZĘŚĆ TRZECIA)

 
              Szanowny Czytelniku,


                Dzielenie włosa na czworo zawsze było dla mnie ważne. To, co tutaj piszę też. To jest akt oskarżenia, przemówienie obrony i wyrok jednocześnie - we własnej sprawie. Wiadomość złożona w kapsule czasu. List w butelce puszczony na fale: nie wiem, czy rozbitkiem jest nadawca, czy adresat. Piszę to, bo uważam, że jest mi potrzebne. Możesz więc uznać, że nie jest potrzebne Tobie. Może zniechęcić Cię rozmiar i brak akcji. Nie będzie ani łatwo, ani przyjemnie. Może to robienie z igły wideł nie obejdzie nikogo, a może ktoś znajdzie tu coś dla siebie.

                Poniższe przemyślenia mają osobisty charakter. Jako rodzaj podróży w głąb własnych i zapożyczonych myśli, mają być formą uporządkowania świadomości. Mapą punktów orientacyjnych na drodze do skarbu, który nigdy nie był ukryty. Nie odkryję tutaj niczego, czego nie odkrył już ktoś przede mną. Zwłaszcza, że będę się posługiwał mapami i wskazówkami pozostawionymi przez innych. Ale też nie o to tu chodzi, żeby odkryć coś dla świata, ale dla siebie.


Włosa część trzecia – Komu potrzebny jest Człowiek?

Człowiek – persona non grata.”
(Stanisław Jerzy Lec)

„Tak wspaniale ułomny, tak bezczelnie ludzki"
(Jacek Dukaj, „Perfekcyjna niedoskonałość”)


I
                Komu mógłby być potrzebny Człowiek? Taki prawdziwy, autentyczny, wolny i świadomy? Z wszystkimi swoimi zaletami i ułomnościami, nieprzewidywalnością i skłonnością do błądzenia? Kto jest skłonny zaakceptować homo sapiens bez przyłożenia go do przygotowanego wcześniej wzorca cech zbliżających go do ideału określonego daną rolą?
                Władca, czyli ktoś, kto posiada władzę autorytarną, potrzebuje poddanych – wiernych, lojalnych i posłusznych. Urzędników, wojowników, rzemieślników i podatników. Przede wszystkim – podatników. Filozofowie analizujący zasadność jego władzy bywają niebezpieczni, przez co raczej są niepożądani. Wszyscy niechętni utrzymywaniu pana oraz chętni do zajęcia jego miejsca są zdecydowanie niepotrzebni.
                Politykowi, czyli komuś, czyja władza w jakimś stopniu zależy od innych, potrzebny jest wyborca, czyli przyszły poddany. Poddany polityka ma prawo mieć własne zdanie, ale najlepiej, żeby było one zgodne ze zdaniem polityka, wtedy poddany może regularnie występować w roli wyborcy. Dlatego polityk pragnie miłości poddanych. Do zdobywania serc wyborców służy wizerunek, który, jak wiadomo, nie musi mieć nic wspólnego z prawdą. Ważne, żeby wzbudzał emocje. I żeby wyborca mógł się z nim zgadzać. Wszyscy inni są niepotrzebni. Najlepiej, żeby w ogóle innych nie było. Dlatego sztaby pracują nad tym, żeby wizerunek polityka wzbudzał zachwyt, a wyobrażenie przeciwnika nienawiść.
                Lewica potrzebuje zwolenników wierzących w wampiryzm prawicy. Prawica nie istnieje bez sympatyków przekonanych o demonizmie lewicy. Rządzący pokazują ludowi świat przez różowe okulary. Nierządzący w przedstawianym obrazie pozostawiają tylko tyle światła, żeby można było dostrzec głębokość czerni. Prawda, autentyzm nie mają tu nic do rzeczy, więc samodzielnie myślący Człowiek nie jest tu nikomu potrzebny.
                Urzędnik istnieje dzięki petentowi, czyli człowiekowi jak najbardziej uzależnionemu od urzędu. Czym mniej wolno petentowi bez zgody i kontroli urzędu, tym bardziej ważny i potrzebny czuje się urzędnik. Każdy nietypowy, czyli wykraczający poza zakres danej urzędnikowi władzy przypadek, jest niebezpieczny, więc najlepiej dowieść petentowi jego szablonowości i znikomości. Kto kiedykolwiek miał do czynienia z prozą Franza Kafki, ten wie, że urząd jest jednym z najbardziej represyjnych przykładów systemu i tu Człowiek z zasady stawiany jest w stan oskarżenia.

                Pracodawcy potrzebny jest pracownik. Każde ogłoszenie o poszukiwaniu pracownika zawiera wzorzec charakterystyki ideału. A przynajmniej zbliżony do ideału – na tyle, na ile pozwala na to prawo. Czym bliższe ideałowi wrażenie uda się stworzyć kandydatowi, tym większa szansa, że zostanie pracownikiem. Reszta odpada. Dużo większa reszta. Dotyczy to również zatrudnionych pracowników – kryterium przystawalności do matematycznie określonego wzorca ideału dla każdego stanowiska z osobna i średniej dla firmy decyduje o przydatności pracownika. Czyj profil nie pasuje do szablonu, ten podlega eliminacji. Tu też Człowiek nie jest potrzebny.
                Korporacji, jako skrajnemu przypadkowi pracodawcy, potrzebny jest pracownik skrajnie zbliżony do ideału. Pracownik efektywny, energiczny i entuzjastyczny. Dyspozycyjny, zaangażowany i posłuszny. Po korporacyjnemu inteligentny, czyli doskonale orientujący się w systemie procedur określających zakres działania korporacji. Wszechstronny, czyli gotowy zastąpić innych pracowników na jak największej liczbie równoległych stanowisk. Zastraszony i przekonany o swojej znikomości i niskiej wartości, czego dowodzić ma łatwa „zastępowalność” („100 chętnych na jego miejsce”). Pozbawiony rodziny i prywatności łatwo programowalny automat. W korporacji, jak w sekcie, Człowiek jest nie tylko niepotrzebny, ale jest wręcz zagrożeniem.
                Związkom zawodowym potrzebni są członkowie. Zbuntowani przeciwko jednemu systemowi, ale gotowi na poddanie się innemu i zdyscyplinowani. Związek, jako system doskonale nadający się do manipulowania przez specjalistów znających zasady jego działania, pozwala szybko osiągać mierzalne cele tychże specjalistów. Dla jednostki charakteryzującej się konstruktywnym krytycznym myśleniem tutaj również nie ma miejsca.
                W szpitalu funkcjonuje pacjent. Jego wartość określa tabela opłat za usługi medyczne Narodowego Funduszu Zdrowia. Każda choroba, każda diagnoza posiada konkretną wartość liczbową – oto ideał technopolu! Pacjent to maszyneria złożona z określonych w katalogach i cennikach części, niektórych zamiennych, które trafiają tu do ewentualnej naprawy, dokonywanej przez specjalistę. Tu dla Człowieka nie ma miejsca od dawna.
                W handlu najważniejszy jest klient, czyli statystyczny bywalec sklepu, dokonujący zakupu statystycznie najpopularniejszych artykułów. Miłość ta, oczywiście, jest już z definicji fałszywa, ponieważ tym, co kochają sprzedawcy i producenci jest nie klient, a jego pieniądze. Popularność produktów, podobnie jak polityków, zależy od wizerunku. Dlatego cały sztab specjalistów ds. marketingu pracuje nad tym, żeby produkt stał się obiektem pożądania i stale poprawiał swoje wyniki statystyczne, czyli zyski. Coraz rzadziej zdarzają się przypadki punktów handlowych nastawionych na indywidualne podejście do klienta – przegrywają ze statystyką i specjalistami ds. marketingu. Jest więc zrozumiałe, że tutaj również Człowiek, ze swoją nieprzewidywalnością, nie jest mile widziany.
                Dla gospodarki opartej na tzw. „wolnym rynku” najważniejszy jest konsument. Ten zaś powinien funkcjonować w systemie i być łatwo programowalny z poziomu przeciętnego specjalisty ds. marketingu, zdolnego do kreowania potrzeb. Powinien być odbiorcą środków masowego przekazu i posiadać instynkt naśladownictwa. Dobrze, jeżeli posiada dzieci, bo we wczesnych etapach rozwoju instynkt ten jest najbardziej rozwinięty. Lalki różowe albo lalki sine, kucyki albo inne zwierzątka, klocki albo samochodziki, superbohaterowie albo roboty – dążenie do posiadania tego, co aktualnie modne, napędza zyski kreatorów trendu. Jednostka uodporniona na reklamę albo potrzebę upodobnienia sie do innych nie jest potrzebna.
                W gospodarce planowej, jako w hiperkorporacji, potrzebny jest, oczywiście, automat.
                W małżeństwie potrzebny jest partner. Stosowanie przemocy bez dwóch zdań jest wypaczeniem, a nie składnikiem człowieczeństwa. A przemoc jest próbą wymuszenia „spełnienia oczekiwań” silniejszej strony, bo również tutaj przewidziane są role określone konkretnymi cechami przypisanymi mężom i żonom. Nieprzystawanie do idealnych wzorców i tutaj potrafi dyskwalifikować Człowieka.
                Większość rodziców, wprowadzając małego człowieka w życie, ucząc go radzenia sobie z różnymi niebezpieczeństwami i funkcjonowania między innymi ludźmi, posiada gotowy wzorzec, który metodą presji i nacisków próbuje u dziecka osiągnąć. Albo neguje ten schemat, stosując „bezstresowe wychowanie” i wypuszcza w świat kalekę, niezdolnego do zmierzenia się z podstawowym zagrożeniem w naszej rzeczywistości – stresem. Także tutaj rzadko zostaje miejsce dla pełnego rozwoju Człowieka.
                W szkole znów do głosu dochodzi statystyka: stopień realizacji programów, liczba uczniów zdających testy oceniane procentowo, wartość ucznia wyrażona w postaci cyfr, dopieszczanie posłusznych automatów przyjmujących jak dogmat wgrywane do głów schematy i ubolewanie nad „zbuntowanymi” jednostkami o krytycznym nastawieniu. „Zbuntowana młodzież” okazuje się problemem społecznym. Właściwe młodemu wiekowi wyczulenie na fałsz i hipokryzję, deprecjonowane i ignorowane, przybiera formy destrukcyjne i tym bardziej jest zwalczane. Tu też, jak w korporacji, ważny jest wynik, a nie Człowiek.
                Cywilizacji tzw. piękna i doskonałości, czyli form pozbawionych skaz, zmarszczek, nadmiarów tkanki w jednych miejscach i niedoborów w innych (zależnie od epoki), niepotrzebne są widoki choroby, starości i fizjologii. W świecie marketingu wizerunek człowieka powinien być atrakcyjny i przyjemny dla oka. Innego może nie być.
                Społeczeństwu potrzebny jest obywatel – posłuszny i podporządkowany jego kierownictwu, gotowy na wezwanie respektować wszystkie normy uznane przez ogół za słuszne i obowiązkowe, niezależnie od tego, czy służą dobru pojedynczego obywatela, czy tylko mechanicznego społeczeństwa. Kto występuje przeciwko społeczeństwu, ten zostaje wyrzucony na jego margines, z którego mało kto wraca. Niezależnie od tego, ile jest w tym winy społeczeństwa, kto mu się nie podporządkuje, nie jest mu potrzebny. Obywatel może być tylko „zdrowy”, „chory” może liczyć na izolatkę i próby „leczenia” – objawowego – albo anihilację. Hipokryzja społeczeństwa pozwala działać na swoją niekorzyść (np. oszukiwać się, okradać, w skrajnych przypadkach nawet mordować) tym, którzy zajęli w nim wysoką, uprzywilejowaną pozycję, a piętnuje tych, którzy nie wyrządzają szkód, a tylko odrzucają część krępujących ich norm. Bo społeczeństwo nie jest zainteresowane przyczynami buntu jednostki, tylko jej podporządkowaniem. Nie dla każdego podróżnego znajdzie się miejsce w tej gospodzie.
                Wydawałoby się, że religie, które tłumaczą Człowiekowi, że jego celem jest dążenie do doskonałości, powinny rozumieć, że rozwój jest dynamicznym procesem, który z definicji zakłada ciągłą niedoskonałość. A jednak większość systemów religijnych potrzebuje przede wszystkim wiernych i to najlepszej jakości – posłusznych, pozbawionych wątpliwości, milcząco przyjmujących za obiektywną prawdę interpretacje kapłanów, wierze oddanych bez reszty i w jej imieniu gotowych mordować. Niektóre religie lub ich odłamy twierdzą, że mają nawet licencję na zabijanie od samej Istoty Najwyższej – na podstawie prosto i konkretnie podanych wytycznych, specjaliści od tychże systemów potrafią zakwalifikować przydatność jednostki dla religii. Ale nie tylko - również te Kościoły, które zbudowano na fundamencie miłości do Człowieka zaprzedały tę ideę dla utrzymania systemu. Indywidualizm spłycono do egoizmu, miłość do pożądania, a wolność do samowoli – ze strachu przed błędem – grzechem stworzono mechanizm w teorii dążący do wykluczenia go z życia. W praktyce – do jego mnożenia. Kościół – system stał się ważniejszy od samego Boga, Człowieka sprowadzając do roli istoty z natury podłej, zdolnej podnieść swoją wartość wyłącznie przez upokorzenie i wyrzeczenie się siebie.  Afirmację Człowieka utożsamiono z satanizmem.
               
                Wydaje się, że nie ma w życiu sytuacji, w której istniałoby zapotrzebowanie na bogactwo możliwości i złożoność ludzkiej natury. Wszędzie określone zostały wzorce ról, gotowe scenariusze. Wcielenia dzielą się na mniej i bardziej zbliżone do ideału. Od mocy, z jaką aktor „wgra” się w rolę zależy jego pozycja w świecie. Wszystko, co jest poza nią, nie ma znaczenia dla pochłoniętej widowiskiem publiczności.
                Świat, w którym przyszło Człowiekowi żyć wydaje się nie być nim zainteresowany. O ironio, jest to świat przez Człowieka  zmieniany i współtworzony. Strach przed nim pcha nas do ucieczki. Coraz szybciej, coraz wyżej, coraz mocniej próbujemy zapanować nad obcym nam światem, w gruncie rzeczy najbardziej obawiając się siebie…




II
                Boimy się braku i ograniczenia wolności, pojmowanej jako możliwość decydowania o swoim życiu możliwie w jak najszerszym zakresie. Choroba, brak środków do życia, fizyczne pozbawienie swobody, przemoc – to podstawowe zagrożenia, z którymi zmaga się człowiek. Wszystkie niosą za sobą widmo śmierci – unicestwienia bytu, największego lęku każdej żywej istoty. Pragnienie życia jest tak silne, że pcha do podjęcia wszelkich możliwych działań, żeby je chronić. Jakich by nie nadawać mu nazw, tym, co napędza życie, jest strach przed śmiercią.
                Pracujemy, żeby zapewnić sobie i swojej rodzinie środki do życia. Płacimy podatki, żeby państwo chroniło nas przed przemocą i chorobą. Stosujemy się do prawa, żeby zachować fizyczną swobodę poruszania się i uczestniczenia w życiu społeczeństwa. Ale to nie wystarcza. Środki do życia rzadko bywają wystarczające, żeby dać niezachwiane poczucie stałej przynależności do „Wewnętrznego Kręgu”. Państwo nie wszystkich chroni przed przemocą, nie zawsze ratuje zdrowie. Podstawowa swoboda również wydaje się zależeć nie tyle od uczciwości, co od pozycji.
                Uczymy się zasad rządzących światem, żeby lepiej w nim funkcjonować, a jako że najłatwiej nam posługiwać się powtarzalnymi schematami, sprowadzamy do nich tyle procesów, ile się da. Ci, którzy umieją podporządkowywać sobie systemy, zyskują chwilowe poczucie bezpieczeństwa. Do momentu uświadomienia sobie, że liczba miejsc na szczycie systemu jest bardzo ograniczona – niewspółmiernie do liczby chętnych. Proces budowania spokoju nigdy nie ustaje.

„Jeśli sens życia staje się czymś wątpliwym, a stosunek człowieka do innych ludzi i do siebie nie zapewnia mu bezpieczeństwa, wtedy sława jest jednym ze środków uciszenia jego wątpliwości.”[1]

                Paradoksalnie, czym ważniejsza pozycja i czym większa sława, tym mniejszy spokój, kiedy stają się celem życia. Ale ta refleksja zwykle nie pojawia się wcale albo przychodzi za późno. Dlatego zawsze byli, są i będą ludzie zainteresowani tym, żeby za pomocą systemu chroniącego jego sterników, manipulować innymi ludźmi. Indywidualny rozwój jednostki nie leży w ich interesie, a nawet stanowi przeszkodę w poszerzaniu strefy wpływu systemu realizującego założenia jego operatora: prezesa, arcykapłana, przewodniczącego czy wodza.
                Upraszczanie wizji świata, dzielenie ludzi na lepszych i gorszych według wygodnych dla systemu kryteriów, potęgowanie strachu i gra na emocjach to narzędzia doskonale umożliwiające wykorzystywanie człowieka przez człowieka. Oczywiście, czym większa samodzielność myślowa jednostki, tym trudniej nią sterować. Dlatego utrzymywanie jednostek w przekonaniu, że nie są w stanie osiągnąć szczęścia na swój sposób, a tylko bezwarunkowe posłuszeństwo jakiemuś mechanizmowi może je zapewnić, jest podstawową zasadą podtrzymującą egzystencję systemów i ich kontrolerów. Strach przed odpowiedzialnością za samodzielne myślenie, przed wysiłkiem i przed odsunięciem od przyjemności dostępnych dla podporządkowujących się stereotypom trzyma ludzi w miejscu, w którym są – a nawet potrafi ich inspirować do zaciekłej obrony tego miejsca.

„Niewolnik pyszni się ogniskiem swego pana”[2]

                Strach przed przyrodą - zwierzętami, warunkami atmosferycznymi, chorobami – jest napędem rozwoju cywilizacji; strach przed człowiekiem – jego hamulcem. Całe zło świata wynika ze  strachu. Oczywiście, pojęcie to jest na tyle rozległe, że można by roztrząsać różne jego aspekty w nieskończoność, a nie to jest głównym tematem moich rozważań. Gdyby jednak założyć, że istnieją dwa osobne pojęcia: nieszczęście i zło, przyjąłbym, że to pierwsze wynikałoby z przyczyn niezależnych od człowieka i pozbawionych intencji wyrządzenia krzywdy żywym istotom, nawet jeżeli do tego się sprowadza. Zło zawiera w sobie warunek świadomości – jest działaniem obliczonym na sprowadzenie cierpienia albo wykorzystaniem innego człowieka, dla korzyści wykorzystującego, mimo wiedzy, że sprowadza cierpienie na wykorzystywanego. Tsunami, powódź, huragan – to nieszczęścia. Nawet wypadek samochodowy albo przy pracy, choć spowodowany przez człowieka, częściej wynika z błędu albo ignorancji niż zamierzonego działania albo wykorzystania - byłby więc nieszczęściem (niezwalniającym z odpowiedzialności winowajcy). Obozy koncentracyjne, tortury, gwałty, morderstwa, przywłaszczanie cudzej własności, pozbawianie wolności niewinnego człowieka, pogarda – to zło. Niewiedza, głupota to nieszczęścia – pielęgnowanie głupoty to zło. To warunek świadomości zła sprawia, że posiada ono ludzkie oblicze.
                Strach jest naturalnym dla człowieka uczuciem – potrafi ratować to, co najcenniejsze: życie. Właściwie cały sens strachu sprowadza się do ochrony życia. Ale odwieczne próby zwalczenia tego nieprzyjemnego uczucia doprowadziły do tego, że okazywanie strachu stało się źródłem wstydu, a ten prowadzi do wykluczenia. Całe systemy zachowań i racjonalizacji budowano przez wieki, żeby go ukryć. Ale jakkolwiek by go nie nazywać, przebija przez wiele ludzkich zachowań. I tak jak nie ma nic złego w tworzeniu prawa mającego strzec wolności uczciwych ludzi i utrzymywaniu wojska do obrony kraju albo bogaceniu się dzięki własnej pracy, tak nadmierny strach, przebrany w maskę dążenia do szczęścia, staje się źródłem zła. Bo zło nie istnieje w „czystej” postaci – zawsze jest wypaczeniem czegoś, co z założenia miało być dobre. Pojawia się wszędzie tam, gdzie działanie „dla” przeobraża się w aktywność „przeciw”. Nawet Szatan jest „zepsutym” aniołem, stworzonym jako dobra istota, która wystąpiła „przeciw”. Większość ustrojów politycznych miało z założenia być dobrych i służyć ludziom, ale każdy został wypaczony w chwili, kiedy zamiast „dla” kogoś kierował się „przeciwko” czemuś – z reguły na starcie. Budowanie dobra jednych na krzywdzie drugich nigdy nie kończyło się dobrze. Kiedy zysk staje się ważniejszy od środków, jakimi się do niego dochodzi, sens pracy zostaje wypaczony – ze strachu przed obniżeniem poziomu życia.

„Kto staje do walki tylko z nadzieją zdobycia dóbr materialnych, nie zbierze nic, dla czego warto by żyć”[3]

Kiedy państwo wysyła armię do innego kraju „przeciw” utracie strefy wpływów, a nie „dla” obrony swoich obywateli przed realnym zagrożeniem, to strach rządzących jest silniejszy od odpowiedzialności. Przyczyną terroru islamskich radykalistów jest strach przed utratą szansy na dżannah. Palenie ludzi na stosach czy w obozowych krematoriach, zamykanie w więzieniach za poglądy, demonstrowanie nienawiści do całych grup społecznych albo narodowych – to wszystko przejaw wielkiego strachu przed słabością własnej tożsamości. A każdy lęk jest ograniczeniem wolności – czym większy, tym bardziej determinuje zachowania, sprowadzając całą aktywność życiową do obrony, ograniczając pole widzenia.
                Strach trzyma ludzi w zamkniętych twierdzach, zamkniętych osiedlach, gettach – wolność pozostawiając za murami i przestraszonych uzależniając od straszących. Czym więcej nakazów i zakazów mających chronić praworządnych przed złoczyńcami, tym mniej wolności dla uczciwych. Bandyci zawsze mają do stracenia tyle samo – swobodę, namiastkę wolności. Nie – życie: ono bez swobody nie przedstawia dla nich żadnej wartości. Dlatego częściej to oni obrastają romantyczną legendą, niż stróże prawa. Mit nieustraszoności bywa silniejszy od pamięci wyrządzonego zła.
                Strach kompresuje rzeczywistość do formatu MP3 i jako część prawdy o Człowieku, staje się fałszem, kiedy urasta do prawdy kompletnej. A schematy pozwalają go jednym maskować, jednocześnie narzucając innym. 

III
                Człowiek wyt­warza zło, jak pszczoła miód – takie słowa, jak te Williama Goldinga sprawiają, że co jakiś czas pojawiają się chętni, żeby sprowadzić je do esencji człowieczeństwa i uszczęśliwić ludzkość narzucając jej swój plan działania w celu zniszczenia zła – i tak, paradoksalnie, zło się rozmnaża. Bo system mający na celu jego wyplenienie, jako upraszczający mechanizm, próbuje wyplenić je razem z Człowiekiem. I eliminuje Człowieka, pozostawiając zło żywe w samym systemie, przypisane do ról, jak mundur do stanowiska – ktokolwiek go nosi, będzie zachowywał się podobnie, jak inni w takim samym uniformie. Można więc powiedzieć, że Człowiek jest z natury zły, ale będzie to wniosek płynący tylko z części prawdy, z wyjątkowo niedobrej jakości zapisu MP3. Bo najczęściej wyrządzane zło tłumaczone jest bardzo szlachetnymi pobudkami.




                Walka ze złem zawsze była odczuwana jako chwalebne zadanie ludzkości i stosunkowo łatwo ludzi do niej namówić. Zwłaszcza za pomocą systemu, który prosto i konkretnie zdefiniuje zło, wskaże winowajców i da narzędzia do walki z wrogiem. Philip Zimbardo, psycholog, który przeprowadził słynny „eksperyment więzienny”, opisał w swojej książce „Efekt Lucyfera” mechanizmy, które powodują, że człowiek w przekonaniu, że robi to dla „dobra ogółu”, gotów jest posunąć się do największego okrucieństwa. Jednym z podstawowych jest poczucie anonimowości powiązane z pojęciem „deindywiduacji”, czyli wyłączenia indywidualnych cech, upodobnienia się do tłumu.

„Wszystkie czynniki czy sytuacje, które sprawiają, że ludzie czują się anonimowi, jak gdyby nikt nie wiedział kim oni są, lub nie dbał o to, żeby wiedzieć, zmniejszają ich poczucie osobistej odpowiedzialności, stwarzając w ten sposób możliwość dokonywania złych czynów. Staje się to prawdziwe zwłaszcza wtedy, gdy dołączy drugi czynnik: jeśli sytuacja lub jakaś instytucja daje ludziom zezwolenie na podejmowanie antyspołecznych czy agresywnych działań przeciw innym (…) ludzie są gotowi iść na wojnę (…)Poczucie anonimowości można wytwarzać u innych nie tylko za pomocą masek, lecz także sposobu, w jaki traktuje się ludzi w danych sytuacjach. Kiedy inni traktują Ciebie, jak gdybyś nie był jedyną w swoim rodzaju osobą, lecz tylko ‘innym’, niewyróżniającym się niczym i poddawanym obróbce przez System, lub gdy ignoruje się Twoje istnienie, wówczas czujesz się anonimowy. To poczucie braku osobistej rozpoznawalności także może wywoływać zachowanie antyspołeczne. ”[4]

Umundurowanie, maska, barwy wojenne na twarzy wojownika, nawet lustrzane okulary - tak cenione przez przedstawicieli różnych władz albo struktur przestępczych – wszystko to służy zmniejszeniu oporu przed krzywdzeniem innych ludzi. Jeżeli za tym kryć się będzie jeszcze jakiś autorytet, na który można się powołać przy wypełnianiu swoich „obowiązków”, jak państwo, naród, religia, firma albo jakikolwiek inny system, dużo łatwiej przychodzi nam czynienie zła. Jednak najważniejszym mechanizmem pomocnym w tym procesie jest „dehumanizacja” – odczłowieczanie.

„Dehumanizacja występuje wtedy, gdy pewne istoty ludzkie uważają inne istoty ludzkie za wykluczone z kategorii moralnej, jaką stanowi osoba ludzka. Obiekty tego procesu psychicznego tracą w oczach tych, którzy ich dehumanizują swój status ludzki. Przez uznanie pewnych jednostek lub grup za pozbawione człowieczeństwa ci, którzy dokonują tej dehumanizacji, zawieszają moralność, jaka zazwyczaj rządzi przemyślanymi działaniami wobec bliźnich.Dehumanizacja jest kluczowym procesem w uprzedzeniach, rasizmie i dyskryminacji. Dehumanizacja stygmatyzuje innych, przypisując im „zepsutą tożsamość (…)
W takich warunkach staje się możliwe, by normalni, zdrowi moralnie, a zwykle nawet idealistycznie myślący ludzie dokonywali aktów destrukcyjnego okrucieństwa.”[5]

Okazuje się, że Człowiek jest niepotrzebny nawet oprawcy… Historia udokumentowała mnóstwo przykładów mordowania ludzi, którym odmówiono cech ludzkich: Murzyni linczowani w Ameryce byli „tylko czarnuchami”, w Wietnamie walczono z „żółtkami”, nawet Indianie nazywali pogardliwie wrogów „psami”. Role pana i niewolnika usankcjonowane prawnie, jak to miało miejsce w starożytności, zwalniało pana z przejmowania się losem poddanego – „podczłowieka”. Podobne relacje panują w stosunkach między pracodawcą, a pracownikiem, tyle że tę sytuację, w oczach wielu zwierzchników, sankcjonuje uposażenie. W drugą stronę: nazywanie szefa wyszukaną ksywką uspokaja sumienia okradających go pracowników.
                Najbardziej rozbudowany aparat dehumanizacji stworzyła propaganda hitlerowska, za pomocą filmów i obrazów przedstawiających Żydów jako szczury albo robactwo. Schemat wtedy zaszczepiony, wydaje owoce do tej pory. Dziś najbardziej radykalne grupy również obrzucają się odczłowieczającymi epitetami – od „moherów” i „katotalibów” począwszy, przez „hieny” i „oszołomów”, na „lewakach” i „pedałach” kończąc. Frustracja i agresja nie osiągnęła jeszcze poziomu usprawiedliwiającego mordowanie (chyba że usankcjonowane prawem uśmiercanie „bestii” – morderców), póki co więzienie wydaje się wystarczające, pod warunkiem odpowiednio zaostrzonego rygoru.
                Uproszczenie, spłycenie, ograniczenie punktu widzenia, czyli podporządkowanie systemowi, jak już nieraz tutaj wskazywałem, prowadzi do eliminacji Człowieka – nie tylko krzywdzonego, którego odczłowiecza się przed eliminacją, ale i samego krzywdzącego, który zrzuca z siebie indywidualność i wtapia się w tłum – wszystkie lincze i samosądy (zarówno te rzeczywiste, jak i wirtualne – a zwłaszcza one) do tego się sprowadzają.
                Można więc na tej podstawie założyć, że Człowiek jest z natury zły. Niewątpliwie większość systemów, struktur z definicji niehumanistycznych, na takim założeniu opiera swoją egzystencję. Wielu ideologiom jest na rękę tworzenie „azylu” dla ludzi „dobrych”, chroniącego przed „złymi” – a ich administratorom czerpać z tego korzyści. Prawda jednak jest taka, że zło jest właściwością systemu skupionego na sobie zamiast na człowieku. Jeżeli więc uzewnętrznia się w czynach jednostki, to najczęściej w zarządzaniu systemem, niż w służeniu mu. Ponieważ sterowanie jest, w mniejszym lub większym stopniu, ale jednak świadome. I chociaż za konsekwencje wyrządzonych krzywd odpowiada również jednostka, która własnymi rękoma ich dokonała, to największe zło ucieleśnia się w tym, kto je sankcjonuje – w autorytecie, który wydaje na nie zezwolenie: w przywódcy, kapłanie, prezesie. Chociaż system daje poczucie rozproszenia odpowiedzialności, to jednak z niej nie zwalnia. Można zgłaszać zastrzeżenia np. do założeń radykalnych partii politycznych – ale nie tyle do ich zwolenników (chyba że za brak samodzielnego myślenia), co do manipulujących prawdą przywódców: strażników systemu.







IV
                Paradoksalnie, to dążenie do zrzucenia z siebie odpowiedzialności, świadczy o tym, że nie samo zło leży w ludzkiej naturze: świadome czerpanie satysfakcji z okrucieństwa wobec drugiego człowieka bez uzasadnienia go przed sobą samym, jest stanem chorobowym, nie - naturalnym. O ile bowiem zachowanie anonimowości można by tłumaczyć ucieczką przed odpowiedzialnością społeczną, o tyle dehumanizacja świadczy o głębokiej wewnętrznej potrzebie odcięcia się od czynienia zła.

„Być człowiekiem, to w istocie być odpowiedzialnym. To znać wstyd w obliczu nędzy, chociaż ona nie wydaje się od nas zależna. To być dumnym ze zwycięstwa, które odnieśli nasi towarzysze. To kładąc swą cegłę czuć, że się bierze udział w budowie świata.” [6]

                Ta odpowiedzialność, przez niektórych nazywana sumieniem, jest więc czymś równie ludzkim, co strach. Gdyby przyjąć taki uproszczony obraz człowieczeństwa, który opisywałby je jako wybór miedzy dwiema tylko stronami, po jednej znalazłyby się: strach, nienawiść, egoizm, kłamstwo, zniewolenie, pogarda, śmierć  – po drugiej byłyby: miłość, odpowiedzialność, indywidualizm, prawda, wolność, szacunek, życie. Przekonanie, że światem rządzą tylko dwa uczucia, miłość i strach, ma długą tradycję, choć ciągle wydaje się zaskakujące. I tak jak nienawiść, która wydaje się przeciwieństwem miłości, w gruncie rzeczy często bywa tylko okaleczoną albo zawiedzioną miłością – elfem zmienionym w orka – tak odpowiedzialność jest formą strachu na służbie miłości. Strachem przed wyrządzeniem krzywdy innemu człowiekowi. Przed pozbawieniem bezpieczeństwa swoich bliskich. Przed zawiedzeniem tych, których zaufaniem można się cieszyć. Co więcej – wydaje się, że człowiek potrafi o wiele więcej znieść własnego cierpienia, niż cierpienia bliskich, przed którym nie potrafi ich uchronić. A na pewno potrafi poświęcić własne życie, dla ratowania czyjegoś. Takie uczucia nie mogą rodzić się w istotach z natury złych.
                Jak już pisałem wcześniej, odpowiedzialność jest dopełnieniem wolności, jej solą, która sprawia, że możemy odczuć jej wartość. Jest dowodem wolnej woli człowieka, świadectwem tego, że sens życia Człowieka leży w jego rękach. Świadomość, że jednostka ma wpływ na wiele więcej rzeczy, niż jej się wydaje, jest nie do zniesienia dla wszystkich, którzy popadli w schemat myślowy, źródeł wszystkich swoich niepowodzeń upatrujący na zewnątrz. „Oni” – zawsze jacyś się znajdą, żeby zrzucić na nich ciężar odpowiedzialności za siebie. To, że nie wszyscy potrafią udźwignąć odpowiedzialność, świadczy o tym, jak wiele dla człowieka ona znaczy. A w człowieczeństwo wpisana jest tak głęboko, że do głosu dochodzi również wtedy, gdy przegrywa ze strachem, jak w przypadku Piłata i wielu innych, którzy umywają ręce w sytuacji, kiedy inny człowiek potrzebuje pomocy. Niejedna bezczynność w obliczu ludzkiej krzywdy sprowadza z czasem na człowieka gorzką refleksję:

„Tchórzostwo nie jest jedną z najstraszliwszych ułomności, ono jest ułomnością najstraszliwszą!”[7]

                Dlaczego? Z jakiego powodu, człowiek XXI w., przed którym otworem stoi świat wielkich bogactw, wygody, wyszukanych gadżetów, niezliczonych podróży w najsłoneczniejsze i najcieplejsze miejsca, nieprzebranych rozkoszy, przygodnych znajomości, które oferują mu różne systemy – za niewielką cenę wyrzeczenia się własnego człowieczeństwa – z jakiego powodu miałby popadać w irracjonalny stan depresji i zwątpienia w system?
                Ponieważ ciągle jeszcze istnieje ktoś, komu Człowiek jest potrzebny.
                Tym kimś jest drugi człowiek.

V
                Starożytni filozofowie uważali, że wszelkie wielkie emocje, skrajności i sądy nie przystoją Człowiekowi. Cnota, postawa sceptyczna, rezygnacja z pragnień i przyjemności – oto ideał, do którego powinna dążyć istota ludzka. Wielkość Arystotelesa polegała m.in. na tym, że pozostawił Człowiekowi prawo do „złotego środka”, czyli szukania umiarkowanej drogi między skrajnościami, wysokimi ideami i niskimi popędami, choć zalecał ćwiczenie się w panowaniu nad żądzami i wystrzeganie się czynów niegodziwych, czyli takich, które krzywdzą innego człowieka. Być może w tym właśnie tkwiła siła jego myśli, która inspiruje ludzkość od 24 wieków.
                Człowiek nie jest istotą doskonałą. Trudno zresztą tę doskonałość zdefiniować, ale nawet owo wspaniałe umiarkowanie dostępne pozostaje tylko automatom – tak jak strach, tak właściwe są normalnemu człowiekowi radość, wzruszenie, gniew, smutek, poczucie bezsilności i zwątpienie. Być może istnieją ludzie, którzy któregoś z tych uczuć nigdy nie doświadczyli: nie jestem w stanie ocenić, czy świadczyłoby to o ich zdrowiu. Zapewne szlachetnie byłoby zawsze umieć nad tymi emocjami, zwłaszcza nieprzyjemnymi, zapanować – niestety, nie wszyscy i nie zawsze posiadają tę umiejętność.




                Nie ma takiej podłości, której Człowiek by się nie dopuścił i nie ma takiego poświęcenia, na jakie nie byłby gotów. Nic nie potrafi sprawić człowiekowi takiego bólu, jak inny człowiek. Nic też nie będzie nigdy źródłem większej radości. Z niewyczerpanego zbioru możliwych ludzkich cech i zachowań czerpiemy pełnymi garściami, żeby realizować różne swoje cele. Wszystkie te możliwości zostały nam dane, tak jak Ziemia, Słońce, woda i powietrze. Od nas zależy, jak będziemy z nich korzystać: czy położymy się na łące, żeby się opalać, czy zaczniemy siać zboże. Żaden z wyborów nie musi być dobry ani zły, dopóki nie odbiera nam wolności dalszych wyborów i możliwości naprawienia ewentualnych błędów, bo każdy wybór niesie za sobą określone konsekwencje. Możemy dążyć do opanowania negatywnych emocji, albo pozwolić, żeby to one panowały nad nami. Możemy zadowolić się ograniczoną wolnością i unikać konsekwencji, a możemy żyć pełnią życia, będąc gotowym na zmierzenie się z konsekwencjami. Można ograniczyć się do poznania ułamka prawdy o sobie, jako człowieku, a można dążyć do poznania jak najpełniejszego człowieczeństwa. Droga ku temu wiedzie nie tylko przez własne doświadczenie, ale i przez otwartość na doświadczenie innego człowieka. Przez sztukę, naukę relacje z innymi ludźmi. Człowiek, jak kot Schroedingera, pozostaje ani żywy, ani martwy, dopóki nie zostanie uwolniony ze swego pudła i nie odbije się w oczach drugiej istoty ludzkiej.
                Akceptacja Człowieka z wszystkimi jego niedoskonałościami, ułomnościami i skazami - to miłość. Uczucie irracjonalne z punktu widzenia systemu: niewydajne, nieekonomiczne, nieprzeliczalne i z zasady generujące straty. Czym większa niedoskonałość, tym więcej wymaga miłości, ale i tym więcej jej uczy i rozwija – tego, kto na naukę jest gotowy. Dlatego matematyczne modele panowania nad rzeczywistością odrzucają miłość, odrzucając tym samym Człowieka. Bo to miłość sprawia, że człowiek jest Człowiekiem.
                Systemy nie rozumieją niczego, co nie mieści się w ich procedurach. Skoro dana rola wymaga określonych cech dla sprawnego funkcjonowania systemu, system dąży do obsadzenia ról elementami idealnie reprezentującymi cechy wymagane przez scenariusz. Wszystko poza tym jest błędem, kwalifikującym element do wyizolowania z systemu. Niedoskonały Człowiek z definicji jest wrogiem systemu. Humanizm jest tu niepotrzebny: to 1% przewracający spokój pozostałych 99.
                Dlatego wszelkie głębokie uczucia są tu niepożądane.

„W naszym społeczeństwie na ogół nie pochwala się uczuć. Chociaż niewątpliwie twórcze myślenie – podobnie jak każda inna twórcza działalność – wiąże się niepodzielnie z uczuciem, ideałem stało się myśleć i żyć bez wzruszeń. ‘Uczuciowość’ stała się synonimem niezrównoważenia albo choroby.”[8]

Twórcze myślenie, podobnie jak uczucia, nie jest mile widziane w systemie – mechanizmy z natury są odtwórcze. Skoro więc emocje są koniecznym składnikiem człowieczeństwa, dla dobra systemu mechanizm funduje swoim trybom zastępcze namiastki, powierzchowne i błahe, za to dużo przyjemniejsze i mniej męczące od prawdziwych emocji targających Człowiekiem.
                Obrażamy się o rzeczy nieważne, jak założenie zbyt mało oficjalnego stroju. Kłócimy się o miejsce w kolejce do kasy, kochamy drużyny sportowe, nienawidzimy ludzi. Nie potrafimy się cieszyć z całego ogromu dobrych rzeczy, które nas w życiu spotkały, bo bardziej porusza nas to, co pomogłoby nam wzbudzić zainteresowanie innych. Rezygnujemy z posiadania dzieci dla lekkości życia i wygody – strach przed obowiązkami i brudnymi pieluchami (jak by nie było - pewnym wymiarem człowieczeństwa) pozbawia nas szansy na miłość dziecka i lepsze poznanie samego siebie. Czym lżejsze życie i większa wygoda, tym większa niechęć do realizacji pełni człowieczeństwa.
                Życie pozbawione ciężkich chwil, fizycznego wysiłku i trudności w osiąganiu celów jest jak wjazd wyciągiem na szczyt góry: przyjemnie i wygodnie, ale bez satysfakcji.

„Wiktoriański kochanek drżał z podniecenia na widok łydki narzeczonej. A w kulturach przyzwalających na wszystko nic nie ekscytuje nawet w całkowitym obnażeniu, nie ma wstydu i nie ma uniesienia; ciało to narzędzie, ciało to przedmiot (…) Im więcej możesz, tym mniej pragniesz. Im łatwiejsze spełnienie, tym uboższe satysfakcje.”[9]

W świecie, gdzie uroda potrafi zastąpić pracę i inteligencję, cele osiągane przez ludzi latami, łatwo przychodzą osobom przypadkowym, nieprzygotowanym, niezahartowanym i bez charakteru. Sława i zachwyt podtrzymują jednak na szczycie tylko przez określony czas. Upadek ze szczytu boli zawsze. Ale ktoś kto raz zdobył go o własnych siłach, wie, że jest w stanie zrobić to ponownie. Komuś, kogo wwieziono – dużo trudniej tego dokonać. Najczęściej odchodzi więc w bolesne zapomnienie. Przejście z fikcji do rzeczywistości bywa brutalne. I nie chodzi tutaj o celową ascezę, rozumianą jako umartwianie się dla rzekomego osiągnięcia doskonałości – to tylko inna forma ograniczającej wolność skrajności. Prawdą człowieka jest talent i praca nad własnym rozwojem, tak samo jak zaspokajanie popędów i potrzeba przyjemności - ale nie kreowanie wizerunku bez podstaw.
                Relacje między ludźmi sprowadzają się do przyjemnego spędzania czasu w miłym towarzystwie. Dobra zabawa i unikanie wszystkiego, co nieprzyjemne, wydaje się być sposobem na szczęście w matematycznie uporządkowanym świecie, gdzie przyjemność jest zamiennikiem szczęścia: dużo tańszym i bardziej rozpowszechnionym od oryginału. A jako że Człowiek stworzony jest raczej do radości niż do smutku, w naturalny sposób potrafi się tym długo zadowalać. W sprzyjających warunkach niektórym pewnie udaje się tak nawet przeżyć życie. Dlatego kreuje swoje wizerunki, dostosowuje się do zasad rządzących systemem, a czym więcej o nich wie, tym lepiej sobie radzi: jak w grze komputerowej kieruje swoim awatarem, przechodząc kolejne „levele” i bijąc kolejne rekordy, próbując na nich podnosić wartość w oczach własnych i innych. Bo do czerpania przyjemności z dobrodziejstw systemu potrzebne jest dopasowanie do jej elementów – akceptacja. Ale z zamiennikami często bywa tak, że ich trwałość bywa adekwatna do ceny. W większości ludzi prędzej, czy później odzywa się potrzeba zmiany, poprawa jakości życia wewnętrznego – szczerości.

 „Niezdolność działania spontanicznego, wyrażania tego, co się naprawdę czuje i myśli i wynikająca stąd konieczność ukazywania innym i sobie fałszywego ‘ja’ – oto źródło poczucia niższości i słabości. Czy jesteśmy tego świadomi, czy nie, niczego się bardziej nie wstydzimy aniżeli tego, że nie jesteśmy sobą; nic natomiast nie daje nam większego szczęścia i większego powodu do dumy niż myśleć, czuć i mówić to, co od nas samych pochodzi.”[10]

                A żeby móc być sobą i być akceptowanym jednocześnie, trzeba znaleźć miłość w innym człowieku. I kiedy to odkrywamy, okazuje się, że z takim trudem zdobywana i podtrzymywana akceptacja jest tylko zamiennikiem. Cały wysiłek wkładany w próbę zwrócenia uwagi na stworzoną przez siebie osobę do występowania przed innymi, okazuje się bezsensowny, bo nieprawdziwy. Prawdziwą potrzebą okazuje się miłość, czyli akceptacja i afirmacja człowieka dlatego, że jest, a nie za to, jaki jest. Ale ten stan to przywilej ludzi wolnych, czyli rozumiejących, że każdy na nią zasługuje, ale też niszczy ją każdy, kto próbuje tylko brać, nie dając tego samego w zamian. Si vis amari, ama – chcesz być kochanym, kochaj (Seneka).
                Nie jest to łatwe dla kogoś, komu od dziecka wpajano, że świat opiera się na hierarchii, relacji podporządkowania, a nie równości. Że jego szczęście nie zależy od tego, czy będzie żył w zgodzie z samym sobą, ale od tego, jakie miejsce zajmie w hierarchii, w kręgach społecznych. Nie od tego, w jaki sposób zrealizuje swoje cele, ale jakie cele osiągnie. Zapada to głęboko w nas i mimo ciągłych porażek, za które odpowiedzialność jest zrzucana na innych, przechodzi z pokolenia na pokolenie. Tylko nielicznym udaje się wyzwolić od tej wewnętrznej presji systemu. Większość podporządkowuje się systemowi, zadowalając się warunkową akceptacją – zamiennikiem, choć wszystko w nas rozpaczliwie domaga się prawdziwej miłości.

„Dążenie do Wewnętrznego Kręgu pielęgnuje się w swym wnętrzu. Zewnętrzny nacisk nie ma takiej siły, z jaką działa wewnętrzna presja – pragnienie, żeby Oni zechcieli Ciebie. To ono sprawia, że ludzie są gotowi poddawać się bolesnym, upokarzającym rytuałom inicjacyjnym w korporacjach, sektach, klubach towarzyskich czy w wojsku. Dla wielu uzasadnia też znoszenie przez całe życie egzystencji polegającej na wspinaniu się po szczeblach kariery. Ten lęk przed odrzuceniem, gdy pragnie się akceptacji, może sparaliżować inicjatywę i zniweczyć osobistą niezależność. Może przemienić istoty społeczne w nieśmiałych introwertyków. Wyobrażona groźba, że zostanie się zaliczonym do grupy obcej, może skłonić niektórych ludzi do tego, ze zrobią nieomal wszystko, żeby uniknąć tego przerażającego wykluczenia. Władze mogą żądać całkowitego posłuszeństwa bez odwoływania się do kar czy nagród, tylko posługując się tą obosieczną bronią: przynętą akceptacji połączoną z groźbą odrzucenia.”[11]

                Strach przed brakiem płytkiej akceptacji, przed wykluczeniem sprawia, że z indywidualności stajemy się częścią tłumu i wkraczamy na służbę systemu, stając się jego pretorianami. Stajemy się narzędziami represji i kontroli dla innych członków systemu: społeczeństwa, partii, religii. Domagamy się idealnego wywiązywania się ze swoich ról od innych, niezależnie od własnej sumienności. Odrzucamy wszelkie formy odstępstwa od doskonałości: siła, odwaga, bezkompromisowość, pewność siebie, nieomylność, wszechwiedza, jako cechy, które najchętniej widzielibyśmy u siebie, bo są najbardziej przydatne w systemie darwinowsko-makiawelicznym, uznajemy za bardziej wartościowe od innych, a gardzimy ich przeciwieństwami. Słaby, wątpiący, niepewny – to wręcz nieludzki. Przyznanie się do błędu wybacza się rzadziej niż trwanie w kłamstwie. Słów „nie wiem” należy unikać z dużo większym zaangażowaniem niż wulgaryzmów.„Zakompleksiony” brzmi prawie jak „zawszony” – budzi odrazę i strach przed zarażeniem. I nie przyjmujemy do wiadomości, że to my, trybiki systemu, jesteśmy jego chorobą. Ponieważ systemy nie są po to, aby szanować ludzi, a tym bardziej nie po to, żeby ich kochać. Systemy są po to, żeby ich eksploatować. Jak matrix.

VI
                „Człowiek jest miarą wszech rzeczy”. Wszystko, co Człowiek wytwarza siłą swoich mięśni i intelektu, robi dla siebie, robi po to, żeby jemu służyło. „Człowiek jest największą radością człowieka” mówi podobno staroislandzka saga, a zainspirowani nią niektórzy urbaniści tak projektują miasta, żeby umożliwić człowiekowi spotkanie i obserwowanie drugiego człowieka[12]. Ale Człowiek, niczym Pigmalion zakochany w swojej Galatei, obdarza miłością swoje dzieła. I nie byłoby w tym może nic złego, gdyby ta fascynacja nie przeobrażała się w masochistyczne uwikłanie, z którego nie tylko nie umie znaleźć wyjścia, ale nawet nie chce. Próba osiągnięcia doskonałości tworzonego wizerunku prowadzi do utraty pamięci, kim się jest naprawdę. A przecież to ta niedoskonałość odróżnia człowieka od maszyny. Maszyna potrafi nawet akceptować. Ale nie potrafi darzyć miłością – najbardziej deficytowym paliwem tego świata.
                Z każdego zakamarka zamieszkanego przez ludzi płynie wielki lament za niespełnionym uczuciem. Bo nie chodzi o miłość w żadnym ze spłyconych znaczeń, jakich używa system – jak seks albo związek zależności między dominującym i zdominowanym. Człowiek tęskni za akceptacją pojętą dużo szerzej niż podziw i uwielbienie. Potrzebuje czyjegoś zainteresowania swoją osobą, docenienia wysiłków i odnalezienia dobrych stron. Potrzebuje zaufania, które pozostawia wolność. Zrozumienia i uszanowania tego, co jest dla niego ważne. Potrzebuje też czuć się potrzebnym innemu człowiekowi. Związać się z kimś, z kim mógłby dzielić doświadczenia i wspólnie interpretować świat, bo nie ma pewniejszego oparcia w dynamicznej rzeczywistości, niż wspólne przeżycia. A najbardziej potrzebuje czuć czyjąś wiarę w siebie, która pomaga wznosić się ponad własną niedoskonałość – tę daną człowiekowi właśnie po to, żeby ucząc się ją pokonywać, odkrywał prawdę o sobie. Bo tak przenosi się miłość: jak ogień odpalany pochodnia od pochodni. Jeżeli raz przeniknie człowieka, będzie miał wszystko, żeby się nią dzielić. Jeżeli tylko będzie chciał, oczywiście. Tak niewiele – tak wiele.





                Ludzie wkładają każdego dnia mnóstwo energii w zwrócenie na siebie uwagi – w wyścigach, konkursach, rankingach: na najbogatszego, na najpiękniejszą, na najseksowniejszego, na najmądrzejsze, na najsympatyczniejszego, na najsilniejszego, na najmodniejszą etc – festiwal statystyk. A po publikacjach tysiące naśladowców na wzór „naj” przycina zarosty, zakłada albo rezygnuje z bielizny, farbuje włosy, wbija kolczyk w nos albo kupuje lamborghini. Od wszystkich płynie gromkie wołanie: „tutaj jestem, popatrz na mnie, kochaj mnie!”. I z tysięcy innych miejsc - krzyk.
                „Spójrzcie, jak ładnie wyglądam, kochajcie mnie!”
                „Zobaczcie, jaki mam piękny samochód, kochajcie mnie!”
                „Popatrzcie, jak rozprawiam się z moimi wrogami, kochajcie mnie!”
                „Czy już widzieliście, jaki ogromny wieżowiec wybudowałem, kochajcie mnie!”
                „Czy zauważyliście, ile miałem pomysłów dla tego kraju? Kochajcie mnie!”
                „Przeczytajcie, jak poruszającą stworzyłem sensację! Kochajcie mnie!”
                „Posłuchajcie, kogo udało mi się dziś obrazić! Kochajcie mnie!”
I płyną w świat wizerunki, parametry i indeksy. Płyną wiadomości, zdjęcia i komentarze: „lubię to”, „i like it”, „we love you”…
                A głęboko w tle ledwo daje się słyszeć szept.
                „Nie wiem, co mam zrobić, żeby być zauważonym, ale proszę – kochajcie mnie…”
                „Nie potrafię nic, co byłoby komuś do czegoś potrzebne, ale chciałbym, żebyście mnie kochali.”
                „Nie wierzę, że czymkolwiek mógłbym komukolwiek zaimponować, a tak bardzo chciałbym być kochany…”
                „Jestem ‘inny’, to moja wina, nie zasługuję na to, żeby mnie kochać.”
                „Nienawidzę was, bo nie kochacie mnie…”
I przybywa nagrobków z dramatycznie krótkim odstępem między datami narodzin i śmierci.
               
VII
                Systemy posiadają bowiem jeszcze jeden mechanizm zabezpieczający: poczucie winy. Używam tych słów w trochę innym znaczeniu niż potoczne i oznaczają tu wypaczenie odpowiedzialności, które cementuje system. Bo poczucie odpowiedzialności wynika ze świadomości własnych możliwości i braków, ze zrozumienia skutków własnych decyzji – również błędnych, opiera się na faktach, czyli prawdzie o człowieku. Poczucie winy jest uproszczeniem, stanem wynikającym z niespełniania zewnętrznych oczekiwań, opiera się na ocenach, czyli odniesieniu do jakichś kryteriów – fragmentu rzeczywistości, prawdy niepełnej. Poczucie odpowiedzialności za rzeczy, które się zrobiło albo których się zaniedbało, może ciążyć do końca życia, pozostawiając możliwość próby zadośćuczynienia lub przynajmniej unikania tych samych błędów. Poczucie winy nie ma w sobie nic, co motywowałoby do działania. Chyba że do spełnienia oczekiwań systemu kosztem własnej indywidualności:

„Czyli pytasz, jak zmanipulować ludzi poprzez kampanię reklamową? Poprzez poczucie winy. Spraw, żeby odbiorca poczuł się winny, i masz go w garści”[13]

                Gdyby system przedstawić jako skomplikowany układ tysięcy pajęczych nici, tworzących stożek zwężający się ku światłu w górze, pod nim znajdowałaby się głęboka czarna studnia wionąca trupimi wyziewami. Ta studnia to poczucie winy. Czym wyżej znajduje się człowiek w systemie, tym mniej się nią przejmuje: pole jego widzenia jej nie obejmuje, bo albo zapatrzony w rozświetlone okienko nie patrzy w ogóle w dół, albo nie widzi świata poza systemem splecionych pajęczyn. Nawet gdyby spadł niżej, pod nim są jeszcze tysiące nici, na których się zatrzyma. Jednak czym niżej, tym bardziej wionący z czarnej dziury chłód daje znać o sobie. Kto jest na samym dole systemu, jest cały czas wciągany w otchłań przekonania o własnej winie: za to, że nie jest wyżej, bo w rankingach przydatności dla systemu wypada słabo; za to, że inni nie są z niego wystarczająco zadowoleni; za to, że nie zbliżywszy się do szczytu, zawiódł innych; za to, że nie odnajduje się w swojej roli; za to, że nie podoba mu się ten system i nie czuje się w nim dobrze; za to że nie wie wszystkiego; za to, że nie potrafi; za to, że nie rozumie; za to, że pogoda jest zła; za to, że już nie ma siły trzymać pajęczyny; za to, że już nawet tego nie chce. I otchłań wciąga go w nieznane.
                Jedyny ratunek, jaki oferuje system, to pięcie się w górę. Jak w baśni o szklanej górze, jeżeli chce się dotrzeć na szczyt, nie można oglądać się za siebie. Dlatego mało kto chce dopuścić do siebie myśl, że to nie tylko „inni”, ale również on sam ma wpływ na to, gdzie jest. A większość pnie się przy tym w górę, strącając nieraz innych po drodze. Czym większe poczucie odpowiedzialności, tym większa podatność na przyciąganie otchłani. Strach przed nią powoduje więc ciągłe dążenie w górę systemu, w stronę „Wewnętrznego Kręgu” i zapewnia mu funkcjonowanie.
                Nikt jednak nie może wykluczyć, że droga do prawdziwego światła, nie tylko świetlika w dachu starej szopy, prowadzi właśnie przez tę otchłań.





The Unforgiven
(Nierozgrzeszony)
Tłum. Własne.

Jako nowa krew wchodzi w ten świat
I szybko zostaje spętany
Niekończącym się upokorzeniem.
Młody chłopiec uczy się reguł.

Z czasem się dostosowuje.
To biczujące się dziecko źle postąpiło.
Ograbiony z wszystkich własnych myśli
Młody człowiek miota się i miota.

Staje się znany.
Przysięga na siebie samego,
Że od tego dnia już nigdy
Nie odbiorą mu woli.

Ref.
Nic, co czułem, nic co wiedziałem
Nigdy nie przebijało przez to, co okazywałem.
Nigdy nie byłem, nigdy nie widziałem,
Nigdy nie dowiem się, jak mogło być.

Nic, co czułem, nic, co wiedziałem,
Nigdy nie przebijało przez to, co okazywałem.
Nigdy wolny, nigdy sobą,
Dlatego mianuję cię Nierozgrzeszonym.


Poświęcili swoje życia,
Żeby kierować całym jego życiem.
Stara się zadowolić wszystkich.

Oto zgorzkniały człowiek:
Przez całe życie taki sam –
Zawsze pokonany.
Nie jest w stanie wygrać tej walki.

Nic już nie obchodzi zmęczonego człowieka, którego widzą.
Ten starzec szykuje się,
Żeby przepraszająco umrzeć.
Ten starzec to ja.

Ref.
Nic, co czułem, nic co wiedziałem
Nigdy nie przebijało przez to, co okazywałem.
Nigdy nie byłem, nigdy nie widziałem,
Nigdy nie dowiem się, jak mogło być.

Nic, co czułem, nic, co wiedziałem,
Nigdy nie przebijało przez to, co okazywałem.
Nigdy wolny, nigdy sobą,
Dlatego mianuję cię Nierozgrzeszonym.

Napiętnowałeś mnie,
Ja napiętnuję ciebie –
Mianuję cię Nierozgrzeszonym.
               
VIII
                Zapewne istnieje jakiś „złoty środek”, który umożliwia Człowiekowi zdrowe funkcjonowanie. Gdzieś między skrajnościami matematycznego uporządkowania świata i humanistycznego roztrząsania spraw prostych, między ascezą a hedonizmem, radością a żalem, między ułatwianiem sobie życia a niepotrzebnym jego komplikowaniem. Prawda zawsze leży gdzieś pośrodku między bagatelizowaniem a przesadą. Nie wszystko przychodzi w życiu łatwo, nie każdy sukces trzeba okupić cierpieniem i wyrzeczeniami. Nie wolno tylko mylić środka z celem i systemu stawiać nad Człowiekiem.
                Gdyby pamiętać o powyższych, zasada „miłuj bliźniego swego, jak siebie samego” mogłaby wystarczyć za większość praw i zakazów. Ale to tylko piękne marzenie kogoś wierzącego, że „na świecie nie ma złych ludzi”[14].
                Brutalna rzeczywistość jest do tego stopnia podporządkowana systemom, że każdy, kto występuje przeciwko nim, domagając się prawa do indywidualizmu i wolności Człowieka, kto twierdzi, że droga do zbawienia jest trudniejsza niż wyuczenie się na pamięć zapisanych w księgach formułek, bo Człowieka stać na coś więcej, skazuje się na izolację albo nawet na śmierć z rąk zmanipulowanego tłumu. Tak broni się system: pozbawieniem parafii nieposłusznego kapłana, zakazem publicznych wypowiedzi innego, kiedyś spaleniem na stosie mimo uprzedniej danych gwarancji, a jeszcze dawniej – przybiciem do krzyża. I  jedyne, co może ofiara zrobić dla wołających „ukrzyżuj go! ukrzyżuj go!”, to litować się nad nimi. Bo w rzeczy samej „nie wiedzą, co czynią”…







[1] Erich Fromm, Ucieczka od wolności, przeł. O. i A. Ziemilscy, Warszawa 2004, s.62.
[2] Antoine de Saint-Exupéry, Ziemia, planeta ludzi, przeł. W. i Z. Bieńkowscy, Kraków 1971, s.144.
[3] Antoine de Saint-Exupéry, Ziemia, planeta ludzi, przeł. W. i Z. Bieńkowscy, Kraków 1971, s.106.
[4] Philip Zimbardo, Efekt Lucyfera. Dlaczego dobrzy ludzie czynią zło?, Przeł. A. Cybulko, J. Kowalczewska, J. Radzicki, M. Zieliński, Warszawa 2009, s. 313.
[5] Philip Zimbardo, Efekt Lucyfera. Dlaczego dobrzy ludzie czynią zło?, Przeł. A. Cybulko, J. Kowalczewska, J. Radzicki, M. Zieliński, Warszawa 2009, s. 317.
[6] Antoine de Saint-Exupéry, Ziemia, planeta ludzi, przeł. W. i Z. Bieńkowscy, Kraków 1971, s.105.
[7] Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata, przeł. I. Lewandowska, W. Dąbrowski, Ossolineum 1990, s 421.
[8]  Erich Fromm, Ucieczka od wolności, przeł. O. i A. Ziemilscy, Warszawa 2004, s.229.
[9] Jacek Dukaj, Perfekcyjna niedoskonałość, Kraków 2004, s. 352.
[10] Erich Fromm, Ucieczka od wolności, przeł. O. i A. Ziemilscy, Warszawa 2004, s.244.
[11] Philip Zimbardo, Efekt Lucyfera. Dlaczego dobrzy ludzie czynią zło?, Przeł. A. Cybulko, J. Kowalczewska, J. Radzicki, M. Zieliński, Warszawa 2009, s. 277.
[14] Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata, przeł. I. Lewandowska, W. Dąbrowski, Ossolineum 1990, s 38.




C.D.N...