Kochana Babciu!
Niedawno
byłam świadkiem takiej dziwnej sytuacji, która sprawiła, że zaczęłam się
zastanawiać, jak szybko (i czy w ogóle) świat i ludzie się zmieniają…
Przez Śląsk wiodą drogi w różnych kierunkach. Jedna z nich prowadzi z zachodu na wschód (albo odwrotnie). Dzisiaj jest to autostrada, za której budowę częściowo zapłaciła Unia Europejska i nie pozwala naszemu rządowi pobierać tak dużych opłat za przejazd, jakby chciał. Ta droga ma nawet międzynarodowy numer: E40. Podobno prowadzi od Kanału La Manche aż do granicy Chin! Taką światową drogę tu mamy!
Tata
mówi, że w tej okolicy od wieków przebiegał ważny szlak handlowy, którym kupcy
znad Renu podróżowali do Kijowa i zawozili tam swoje słynne wina, a przywozili
cenne futra, o ile nie stracili własnej skóry. Przy trakcie stały karczmy, w których
podróżni mogli odpocząć, spożyć posiłek i nakarmić konie, a także schronić się
przed bandami rabusiów, których wokół takich szlaków zawsze było pełno. Ci
rabusie mogli mieć w sobie krew Wandalów, którzy zamieszkiwali te strony po wypędzonych Celtach. Jakiś tysiąc
lat po Wandalach przeszli tędy Tatarzy, narobili hałasu i poszli, zabierając ze sobą
co się dało. Ale coś mi się zdaje, że potomkowie zarówno tatarskich hord jak
i wandalskich zagonów podróżują tą drogą do dziś…
Tak
jak przed wiekami, tak i dzisiaj przy trakcie stoją „karczmy”, gdzie można się
posilić i „wierzchowca napoić”, czyli stacje paliw. I my zatrzymaliśmy się w takim
miejscu, wracając do domu w ostatni dzień najsłynniejszego polskiego weekendu.
W
każdym kącie mnóstwo ludzi, całe rodziny z dziećmi. Wszyscy
głodni, spragnieni i zesztywniali od długiego siedzenia w samochodach. Kiedy
mama odczekała w kolejce, żeby kupić coś i dla nas, przybiegła pani pracująca
na stacji, wołając do kasjerek, żeby kończyły sprzedawać, bo mają awarię
systemu. Na szczęście mamie udało się dokończyć zakupy i usiedliśmy przy
stoliku, żeby spokojnie zjeść. Obsługa stacji pogasiła światła, pozamykała
drzwi dla wchodzących, wywiesiła karteczki z informacją o awarii i wyczekiwała,
nerwowo wyglądając przez okna.
- Policja już
jest? – usłyszałam, jak zapytała kasjerka.
- Tak,
właśnie przyjechali – odpowiedział kasjer.
Zaczęliśmy się z tatą zastanawiać, co to za system,
którego awarię usuwa policja, ale nikt nas nie poganiał ani nie wypraszał, więc
siedzieliśmy dalej. Po kilkunastu minutach kasjer zawołał:
- Okay, przejechali!
Otwieramy!
Kasjerki odetchnęły z wyraźną ulgą, zapaliły światło,
otworzyły drzwi, zdjęły karteczki i uruchomiły kasy…
Musieliśmy wyglądać wszyscy jak kamienne podobizny
azteckich bóstw, kiedy tak siedzieliśmy nieruchomo z rozdziawionymi nad zapiekankami gębami i
wytrzeszczonymi oczami, bo kasjer, który teraz wyglądał na spokojniejszego,
trochę się usprawiedliwiając, zaczął opowiadać tacie:
- Kibole na
mecz jechali. Ostatnio, jak się tu zatrzymali, to płyny do spryskiwaczy przed
drzwiami na pięć metrów w górę latały. Konkurs sobie urządzili, kto wyżej
rzuci! Policja tylko stała z boku i się przyglądała. Dwustu kiboli i dziesięciu
policjantów! Jak tu przyszło takich trzech, żeby im gazu zatankować, to mówię
do policjanta: „niech pan idzie ze mną”, a on do mnie „ja nigdzie nie idę!”,
„to co sam mam iść? Od czego pan jest policjantem?”. „Na pewno nie od tego,
żeby się dać zabić”, on mi na to. „To mnie mogą zabić!?”, powiedziałem. Ale
poszedłem. Trzydziestu takich łysych dookoła mnie. Tu mnie któryś popchnie, tam
mnie szturchnie, o ubliżaniu nie wspomnę. Łysi mają ubaw, ja duszę na ramieniu,
a policjanci stoją z daleka, palą papierosy i patrzą.
A jak wejdzie
takich kilkudziesięciu do sklepu, to pan myśli, że ilu z nich płaci za to, co
biorą, jak nas tu jest pięć osób, w tym cztery dziewczyny? Dlatego zarząd każe
nam zamykać zawsze, kiedy mamy informację od policji, że jadą. Lepiej nie
zarobić tego tysiąca, niż stracić dziesięć.
Życzę Państwu
smacznego i zapraszamy ponownie! – dodał z grzecznym uśmiechem i poszedł do
swojej kasy…
Kiedyś
słyszałam, jak tata denerwował się, kiedy ktoś nazwał takich łysych chłopców w
szalikach, "ostatnimi polskimi patriotami". Może ktoś chciał powiedzieć - „pacjentami”? Bo pacjentami na pewno bywają często, jak już kończą sobie
tłumaczyć z chłopakami z innej dzielnicy za pomocą ostrych narzędzi dla
dorosłych, czyj „patriotyzm” jest większy. Tylko że chyba jeszcze żaden nie
trafił na właściwego lekarza…
Kmicicowa kompania. Juliusz Kossak (1885) |
I
chociaż „ostatni zajazd na Litwie” miał miejsce dwa wieki temu, to już wiem,
skąd ta nazwa: „zajazd”...
Nie
wiem, które tradycje są tu dzisiaj najsilniejsze: wandalskie, tatarskie czy
sarmackie. Nie wiem też, dlaczego równie żywotne są podobne zwyczaje u potomków
Sasów, Normanów i Bałtów ani czy pozostają tak samo bezkarne jak u nas. Nie
wiem, co który Kmicic stanie się Babiniczem. Ale długo o tym myślałam, kiedy
wracaliśmy największą europejską drogą E40 do domu. I co chwilę przechodziły
mnie dreszcze, bo lodowaty wiatr wiał od wschodu…
Całuję Cię mocno!
Twoja J.
Droga J. Trochę zbyt jednostronnie patrzysz na obecnych tatarów. A szkoda, bo wpisujesz się tym w główny nurt. Ale nic to. Przede wszystkim gratuluję Ci oczytania, które jak na Twój wiek musi robić wrażenie. ;-) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńWujku! Skąd wniosek, że piszę o dzisiejszych Tatarach? Miałam na myśli tych mongolskich, spod Legnicy. Bo chyba nie chodzi Ci o tych, przed którymi chowają się pracownicy stacji? Nie wiem, jaki jest główny nurt, a jakie poboczne, ale na pewno mi się to nie podobało.
UsuńAha! Stacja była polska, nie obca.
I dziękuję: mam dużą biblioteczkę ;-)
Pozdrawiam.
J.