Są rzeczy,
których nie potrafię zrozumieć.
Takim
zjawiskiem jest śmierć: można zaakceptować albo nie fakt jej istnienia, podobno
może ona nawet zobojętnieć, ale zrozumieć się jej nie da. Wiara, że jest ona nowym
początkiem może łagodzić żal, ale nie wiem, ilu jest takich, którym wiara
wystarcza, żeby umysł przestał stawiać pytania.
Są sytuacje,
których nie mogę sobie wyobrazić. Nie dlatego, że nie są możliwe, ale dlatego,
że sama próba wczucia się w rolę sprawia ból i wywołuje przerażenie. Taką
sytuacją jest śmierć dziecka. Nie sposób jej ani zrozumieć, ani zaakceptować.
Nie czuję się na siłach, żeby analizować temat, którym żyje aktualnie cała
Polska. Zwłaszcza, że sformułowano już opinie, pod którymi mógłbym
się podpisać (Tatapad.pl oraz blogojciec.pl).
Próbuję za to
zrozumieć to, co dzieje się wokół. Krążące po moim mieście wozy transmisyjne wielkich
stacji telewizyjnych, osobowe auta z krzykliwymi znaczkami rozgłośni radiowych
i portali internetowych. Prześcigających się w wyścigu za informacją dziennikarzy,
rozbieganych między sąsiadami, znajomymi z pracy, rzecznikami prasowymi a
służbami. Rozmawiają, nagrywają, filmują, fotografują. Depczą intymność, gapiąc się i umożliwiając innym gapienie się na ból.
Wyobrażam
sobie też tłumy przerażonych tym, co się stało widzów, słuchaczy i
internautów, którzy chcą wiedzieć coraz więcej. Chcą zrozumieć.
Tłumaczę
sobie, że zostało nam to z bardzo dawnych czasów. Natura wyposażyła nas w różne
mechanizmy obronne. Jednym z nich jest strach, który pomaga nam unikać
niebezpieczeństw. Ale posiadamy też umiejętność, która pozwala nam nad strachem
zapanować: potrafimy się uczyć. Bez tej umiejętności nie ma życia. I chociaż przez
doświadczenie uczymy się najlepiej, to są zjawiska, na temat których wiedzę
możemy zdobyć tylko obserwując albo słuchając, czytając o czyichś
doświadczeniach. Wszystko, co przez nas poznane i zrozumiane, staje się
oswojone. Śmierć pozostaje jednak tajemnicą, a boimy się tego, czego nie znamy.
To dlatego
każdy wypadek przyciąga tłum gapiów. Czasem pojedyncze osoby potrafią podjąć
działanie, żeby udzielić pomocy, ale większość tylko stoi i obserwuje. Z tego
samego powodu, nawet nieświadomie, najwięcej uwagi poświęcamy wiadomościom,
które mogłyby nam pomóc dowiedzieć się więcej o tym, czego ciągle nie rozumiemy.
Tak to sobie tłumaczę. Tak staram się to rozumieć.
Chociaż
śmierci zrozumieć się nie da, nie zaprzestajemy prób. Każdy serwis informacyjny
codziennie karmi nas wiadomościami o nowych dramatach, a czym bardziej bolesna
tragedia, tym bardziej szczegółowo jest analizowana, chociaż wcale
nie niesie za sobą katharsis. Praca
mediów ma pewną jasną stronę: czerpiąc z nich wiedzę, możemy uczyć się, jak nie
powielać błędów i unikać nieszczęść w przyszłości. Ale ta nauka nie udziela
najbardziej poszukiwanej odpowiedzi i nie chroni przed strachem. Głód
informacji powoduje, że drążenie tematu rozrasta się do karykaturalnych
rozmiarów, wchłaniając obszary nie mające z tragedią nic wspólnego, a
komercjalizacja informacji przeobraża ją w ponurą makabreskę.
Serwisy
telewizyjne emitują kolejną wypowiedź prokuratora gdzieś między informacją o
rozpoczęciu mistrzostw świata w piłce nożnej, a zapowiedziami powołania nowej
komisji śledczej, jednocześnie publikując „na pasku” prognozę pogody i
notowania giełdowe. Radio przypomina informacje o tragedii między reklamami środka
do higieny intymnej, a „substytutów diety”. Portale internetowe liczą
„kliknięcia” pod „chwytliwym” tytułem ułożonym dla wypowiedzi wstrząśniętych sąsiadów
rodziny dotkniętej tragedią, opublikowanych między artykułem na temat nowego
samochodu byłego sportowca, a serią zdjęć mieszkania gwiazdy telewizji; co
kilkadziesiąt sekund wszystko pokrywa baner z reklamą kredytu na dom dla szczęśliwej
rodziny. Ale trywializacja śmierci również nie pozwala nam jej oswoić. Czym
rozpaczliwiej szukamy uspokojenia, tym bardziej rośnie nasz strach.
Nie wszyscy są
w stanie to wytrzymać. W tłumie gapiów obserwujących rozwój wydarzeń pojawiają
się tacy, którym sprzeciw wobec tragedii podsuwa niekoniecznie trafne wnioski. Żal
i przerażenie spowodowane nieszczęściem, którego nie można ogarnąć rozumem, budzą
w nich potrzebę natychmiastowego wyeliminowania przyczyny. „Święty gniew”
bierze górę i zagłusza pytania. Żadne zrozumienie nie jest potrzebne - trzeba
się bronić. Nie mają wątpliwości: ktoś musi być winny, na kimś trzeba wyładować
bezsilną złość. Wina domaga się szybkiej, zewnętrznej kary. Nawet jeżeli sama w sobie jest karą najokrutniejszą. Podsycany strachem gniew pcha
ich do samodzielnego wymierzenia "sprawiedliwości" i z klawiatur płynie w świat strumień
agresji wymierzony w człowieka, na którego wyrok wydał tłum. Pojęcie
nieszczęśliwego wypadku nie ma prawa bytu, kiedy żyje się w przekonaniu, że
zawsze i nad wszystkim można mieć kontrolę, a tylko spersonalizowana zła wola, względnie brak wystarczającej ilości dobrej woli, może
być źródłem tragedii.
Tłumaczę
sobie, że to też mechanizm obronny –
każda społeczność broni się przed członkami, którzy są dla niej zagrożeniem. Ludzkość
ubrała go nawet w „cywilizowane” formy wymiaru sprawiedliwości. Nie wiem jednak,
jak często wykorzystywany jest pochopnie i „dla dobra ogółu” niszczy jednostki, które na to nie zasłużyły. Lincze, samosądy, kamienowania – ten schemat stosowany jest od wieków.
Zapewne
nie działałby on tak sprawnie bez innego mechanizmu, który sprawia, że tłum (czasem
zebrany w przestrzeni fizycznej, a czasem wirtualnej) kieruje się własną
„psychiką” i zachowuje się jak samodzielny organizm o ograniczonej świadomości.
Organizm, który potrafi konsekwentnie niszczyć, kiedy wydaje mu się, że jest
zagrożony. Dopiero apel do jednostek, taki jak ten, żeby pierwszy rzucił
kamieniem, kto jest bez winy, może obudzić indywidualną świadomość.
Tylko
że nie zawsze ten głos jest słyszalny.
Tak
to sobie tłumaczę, chociaż nie potrafię tego zrozumieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz