poniedziałek, 25 stycznia 2016

138. HIGHWAY STARS

                Jadę. O 7.00 muszę być w jednym z naszych wielkich miast położonych przy słynnej E40 – trasie łączącej kanał La Manche z chińską granicą. Jest sobota, styczniowa noc, lekki mróz i śnieg, a ja pędzę sobie trzypasmową autostradą – zjawiskiem jeszcze 15 lat temu nieznanym w tej części świata, a dzisiaj tak oczywistym, jak bezkarność jej budowniczych, oszukujących na materiałach. Zanim tu dojechałem, musiałem pokonać kilkanaście kilometrów nierównomiernie odśnieżonych dróg wojewódzkich, uważając na walące się z plandek ciężarówek wielkie płaty lodu i jednocześnie ciesząc oczy zimowym pejzażem świeżo ośnieżonego lasu. Teraz już jestem na szerokiej, przyzwoicie odśnieżonej, asfaltowej tafli prowadzącej w stronę wielkiego świata.
                Kilka razy podskakuję na garbach w okolicy kopalni o świńsko brzmiącej nazwie. Nie wiem, czy garbom bardziej winna kopalnia, czy przedsiębiorczy wykonawcy drogi, ale nie roztrząsam tematu. Samochód jest już rozgrzany, silnik pracuje równo i płynnie, błyskawicznie reaguje na drobny nawet ruch pedału gazu, a amortyzatory miękko tłumią lądowania po każdym garbie – po dwudziestu kilometrach nastoletnia maszyna jest zwrotna i elastyczna jak ciało sportowca po rozgrzewce. Rozsiadam się więc wygodnie, wrzucam szósty bieg i biorę łyk niepolitycznej latte (na moją obronę niech świadczy fakt, że zakupionej na najbardziej polskiej z polskich stacji) i nie przekonuje mnie płynący z głośnika aksamitny głos Krzysia Rea, że to najprostsza „The Road To Hell”. Jest dobrze.


                Jadę. Mknę. Ach! Przede mną trzy szerokie pasy plus pobocze. Dwie godziny przed świtem, sobotni poranek, do tego prószy śnieg, więc samochodów raczej niewiele. Wskazówka poziomu paliwa tak bezwstydnie odchylona w lewo, że bardziej się nie da. Nawigacja prognozuje planowany czas przybycia na miejsce zgodnie z oczekiwaniami. Pomijając skrajny lewy pas, nawierzchnia przyczepna, więc co jakiś czas zerkam na obroty i prędkościomierz – jego kalibracja z budżetowymi narzędziami pomiarowymi nie wydaje mi się konieczna, a i wskazówka paliwa niech pozostaje po lewej jak najdłużej – choć Wilk Stepowy wyje mi do ucha: „Born To Be Wild!”
               
                Tak sobie jadę i dobrze mi z tym. Dopóki nie mam potrzeby zmienić pasa trzymam się prawej strony, jak dał nam przykład Buonaparte[1], pozostawiając miejsce tym, których stać na to, żeby spieszyć się bardziej. Wspaniałomyślnie zjeżdżam na środkowy pas, żeby zostawić miejsce wjeżdżającym z prawej na węzłach. Tak, dzisiaj jestem gentlemanem na drodze! Jestem kulturalnym uczestnikiem ruchu drogowego. Jestem „Highway Star”, a chłopaki spod sztandaru Głębokiej Purpury utwierdzają mnie w tym przekonaniu. I ani tumany śniegu sypiące się z pędzących bałwanów, ani litry wody z solą lejące się spod kół wyprzedzanych samochodów wprost na moją szybę mnie od tego nie odwiodą (płyn w spryskiwaczach uzupełniłem!).




                Tak zbliżam się do wielkiego miasta przy słynnej E40. Wielkie miasta (podejrzewam, że nie tylko przy E40) mają to do siebie, że w ich stronę zmierza wiele samochodów. A za ich kierownicami różni kierowcy. Niestety, nie wszyscy są gentlemanami, za to większość chce być „Highway Star”…

                Czym bliżej wielkich miast, tym więcej takich. Widzę z daleka tylne światła przed sobą. Zbliżam się i widzę, że jedzie środkowym pasem. Może nawet setką… Przed nim na kilometr pusto, za nami jeszcze bardziej, żadnego węzła w promieniu 5km, ale on musi jechać środkowym pasem – zawodowy pilot boeinga, czy ki czort? Jak mnie uczyli jeździć, to mówili, że choćby pustych pasów było więcej niż w Korei Północnej, to mam jechać najbardziej prawym, bo tak jest przepisowo. Ba! Od tej wiedzy mogło zależeć, czy zda się egzamin! A tu – życie…
                W sumie niby nic mi do tego, skoro droga pusta, mogę go sobie wyprzedzić, z której strony mi się podoba. Tylko czy mogę być pewny, że on zostanie na swoim pasie, kiedy mu na chwilę zniknę z lusterka, skoro najwyraźniej mieliśmy innych nauczycieli? Na wszelki wypadek wrzucam lewy migacz i przejeżdżam przez dwa pasy, żeby wyprzedzić go z lewej – to jednak powszechniejsza praktyka w tym kraju, jest więc szansa, że zrozumie i nie będzie przeszkadzał… Mijając, próbuję spojrzeć na kierowcę grzecznie, choć z wyraźną dezaprobatą – niestety plan spełza na niczym, bo kierowca nie odrywa wzroku od linii przed nim. Ale to nic: „Turbo Lover” Judas Priest przypomina, że nie warto się tym przejmować. Nawet tym, że auto to nie motor.


                Dalej jest jednak coraz gorzej – coraz więcej samochodów i coraz więcej „Highway stars”. Trzy pasy przechodzą w dwa, na prawym kolumny ciężarówek, a na lewy pośpiesznie wskakują, nie znajdując wolnych rąk albo czasu na włączenie migacza, drogowi „planiści”. Kilkaset metrów przed ciężarówkami planują je wyprzedzać, więc na wszelki wypadek zajmują już pozycję, żeby zdążyć przed rozpędzoną watahą widoczną daleko w tyle. Sznur wysokobudżetowych maszyn, których kierowcy liczbę 140 na znakach traktują jako minimalną, a nie maksymalną, dogania „planistę” i odbywa się „festiwal światła”. Najpierw czerwienieją lampy stopu przy gwałtownie wciskanych hamulcach, a potem błyskają natarczywie „długie” ksenony, jakby ich posiadaczom wydawało się, że światłem popchną do przodu samochód przed nimi. A ja któryś raz wlokę się dziewięćdziesiątką za kolumną trzydziestotonowych mamutów i czekam aż rozpędzone towarzystwo z lewej pojedzie w cholerę. Nawigacja prognozuje już spóźnienie i przy akompaniamencie „Be Quick Or Be Dead” Iron Maiden pluję sobie w przydługą brodę, że nie przyłączyłem się w porę do „planistów”.
                I nie pomaga Królowa ze swoim „Don’t Stop Me Now”- z czułością, na jaką niewątpliwie sobie zasłużyli, myślę o pomysłodawcach bramek na autostradzie, kiedy rozglądam się za najkrótszą kolejką. Mam nadzieję, że ich domowe ubikacje zamykane są na dwudziestocyfrowy zamek szyfrowy, który blokuje się po każdej błędnej próbie wpisania kodu! Z całego serca życzyłbym im biegunki…
                Świta, kiedy objeżdżam wielkie zasmodzone miasto, żeby z drugiej jego strony dojechać na miejsce - czuję się jak na jakiejś zagubionej autostradzie. W ostatniej chwili hamuję we mgle przed bagażnikiem samochodu bez świateł – w radio podali, ze słońce już wstało, więc kto żyw ratuje swoje drogocenne żarówki i przełącza się na diody do jazdy dziennej – no kurwa mać! Nie wytrzymuję: puszczam wiązankę słowną i świetlną pod adresem wszystkich współużytkowników słynnej trasy E40 – skończyło się, kurwa, gentlemaństwo! Wciskam pedał gazu do dechy, zmieniam pas na lewy (z migaczem – jakieś resztki przyzwoitości trzeba zachować) i przez ostatnie kilkanaście kilometrów mam w dupie ograniczenia i innych uczestników – teraz ja też błyszczę w tym gwiazdozbiorze! A „ace-błyskawica-dece” wtóruje mi swoim „Highway To Hell”. I dobrze, tak ma, kurwa, być!

                Na miejscu jestem na czas.




Podobne:





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz