Jadę.
O 7.00 muszę być w jednym z naszych wielkich miast położonych przy słynnej E40
– trasie łączącej kanał La Manche z chińską granicą. Jest sobota, styczniowa
noc, lekki mróz i śnieg, a ja pędzę sobie trzypasmową autostradą – zjawiskiem
jeszcze 15 lat temu nieznanym w tej części świata, a dzisiaj tak oczywistym,
jak bezkarność jej budowniczych, oszukujących na materiałach. Zanim tu
dojechałem, musiałem pokonać kilkanaście kilometrów nierównomiernie
odśnieżonych dróg wojewódzkich, uważając na walące się z plandek ciężarówek
wielkie płaty lodu i jednocześnie ciesząc oczy zimowym pejzażem świeżo
ośnieżonego lasu. Teraz już jestem na szerokiej, przyzwoicie odśnieżonej,
asfaltowej tafli prowadzącej w stronę wielkiego świata.
Kilka
razy podskakuję na garbach w okolicy kopalni o świńsko brzmiącej nazwie. Nie
wiem, czy garbom bardziej winna kopalnia, czy przedsiębiorczy wykonawcy drogi,
ale nie roztrząsam tematu. Samochód jest już rozgrzany, silnik pracuje równo i
płynnie, błyskawicznie reaguje na drobny nawet ruch pedału gazu, a
amortyzatory miękko tłumią lądowania po każdym garbie – po dwudziestu
kilometrach nastoletnia maszyna jest zwrotna i elastyczna jak ciało sportowca
po rozgrzewce. Rozsiadam się więc wygodnie, wrzucam szósty bieg i biorę łyk
niepolitycznej latte (na moją obronę niech świadczy fakt, że zakupionej na
najbardziej polskiej z polskich stacji) i nie przekonuje mnie płynący z
głośnika aksamitny głos Krzysia Rea, że to najprostsza „The Road To Hell”. Jest
dobrze.
Jadę.
Mknę. Ach! Przede mną trzy szerokie pasy plus pobocze. Dwie godziny przed
świtem, sobotni poranek, do tego prószy śnieg, więc samochodów raczej niewiele.
Wskazówka poziomu paliwa tak bezwstydnie odchylona w lewo, że bardziej się nie
da. Nawigacja prognozuje planowany czas przybycia na miejsce zgodnie z
oczekiwaniami. Pomijając skrajny lewy pas, nawierzchnia przyczepna, więc co
jakiś czas zerkam na obroty i prędkościomierz – jego kalibracja z budżetowymi
narzędziami pomiarowymi nie wydaje mi się konieczna, a i wskazówka paliwa niech
pozostaje po lewej jak najdłużej – choć Wilk Stepowy wyje mi do ucha: „Born To
Be Wild!”
Tak
sobie jadę i dobrze mi z tym. Dopóki nie mam potrzeby zmienić pasa trzymam się
prawej strony, jak dał nam przykład Buonaparte[1],
pozostawiając miejsce tym, których stać na to, żeby spieszyć się bardziej.
Wspaniałomyślnie zjeżdżam na środkowy pas, żeby zostawić miejsce wjeżdżającym z
prawej na węzłach. Tak, dzisiaj jestem gentlemanem na drodze! Jestem
kulturalnym uczestnikiem ruchu drogowego. Jestem „Highway Star”, a chłopaki
spod sztandaru Głębokiej Purpury utwierdzają mnie w tym przekonaniu. I ani tumany śniegu sypiące się z pędzących bałwanów, ani litry wody z solą lejące się spod kół wyprzedzanych samochodów
wprost na moją szybę mnie od tego nie odwiodą (płyn w spryskiwaczach
uzupełniłem!).
Tak
zbliżam się do wielkiego miasta przy słynnej E40. Wielkie miasta (podejrzewam,
że nie tylko przy E40) mają to do siebie, że w ich stronę zmierza wiele
samochodów. A za ich kierownicami różni kierowcy. Niestety, nie wszyscy są
gentlemanami, za to większość chce być „Highway Star”…
Czym
bliżej wielkich miast, tym więcej takich. Widzę z daleka tylne światła przed
sobą. Zbliżam się i widzę, że jedzie środkowym pasem. Może nawet setką…
Przed nim na kilometr pusto, za nami jeszcze bardziej, żadnego węzła w
promieniu 5km, ale on musi jechać środkowym pasem – zawodowy pilot boeinga, czy
ki czort? Jak mnie uczyli jeździć, to mówili, że choćby pustych pasów było więcej niż w Korei Północnej, to mam jechać najbardziej prawym, bo tak
jest przepisowo. Ba! Od tej wiedzy mogło zależeć, czy zda się egzamin! A tu –
życie…
W
sumie niby nic mi do tego, skoro droga pusta, mogę go sobie wyprzedzić, z
której strony mi się podoba. Tylko czy mogę być pewny, że on zostanie na swoim
pasie, kiedy mu na chwilę zniknę z lusterka, skoro najwyraźniej mieliśmy innych
nauczycieli? Na wszelki wypadek wrzucam lewy migacz i przejeżdżam przez dwa
pasy, żeby wyprzedzić go z lewej – to jednak powszechniejsza praktyka w tym
kraju, jest więc szansa, że zrozumie i nie będzie przeszkadzał… Mijając,
próbuję spojrzeć na kierowcę grzecznie, choć z wyraźną dezaprobatą – niestety plan
spełza na niczym, bo kierowca nie odrywa wzroku od linii przed nim. Ale to nic:
„Turbo Lover” Judas Priest przypomina, że nie warto się tym przejmować. Nawet tym, że auto to nie motor.
Dalej
jest jednak coraz gorzej – coraz więcej samochodów i coraz więcej „Highway
stars”. Trzy pasy przechodzą w dwa, na prawym kolumny ciężarówek, a na lewy
pośpiesznie wskakują, nie znajdując wolnych rąk albo czasu na włączenie
migacza, drogowi „planiści”. Kilkaset metrów przed ciężarówkami planują je wyprzedzać,
więc na wszelki wypadek zajmują już pozycję, żeby zdążyć przed rozpędzoną watahą
widoczną daleko w tyle. Sznur wysokobudżetowych maszyn, których kierowcy liczbę
140 na znakach traktują jako minimalną, a nie maksymalną, dogania „planistę” i odbywa
się „festiwal światła”. Najpierw czerwienieją lampy stopu przy gwałtownie
wciskanych hamulcach, a potem błyskają natarczywie „długie” ksenony, jakby ich
posiadaczom wydawało się, że światłem popchną do przodu samochód przed
nimi. A ja któryś raz wlokę się dziewięćdziesiątką za kolumną
trzydziestotonowych mamutów i czekam aż rozpędzone towarzystwo z lewej pojedzie
w cholerę. Nawigacja prognozuje już spóźnienie i przy akompaniamencie „Be Quick
Or Be Dead” Iron Maiden pluję sobie w przydługą brodę, że nie przyłączyłem się w
porę do „planistów”.
I
nie pomaga Królowa ze swoim „Don’t Stop Me Now”- z czułością, na jaką
niewątpliwie sobie zasłużyli, myślę o pomysłodawcach bramek na autostradzie,
kiedy rozglądam się za najkrótszą kolejką. Mam nadzieję, że ich domowe ubikacje
zamykane są na dwudziestocyfrowy zamek szyfrowy, który blokuje się po każdej
błędnej próbie wpisania kodu! Z całego serca życzyłbym im biegunki…
Świta,
kiedy objeżdżam wielkie zasmodzone miasto, żeby z drugiej jego strony dojechać
na miejsce - czuję się jak na jakiejś zagubionej autostradzie. W ostatniej chwili hamuję we mgle przed bagażnikiem samochodu bez
świateł – w radio podali, ze słońce już wstało, więc kto żyw ratuje swoje
drogocenne żarówki i przełącza się na diody do jazdy dziennej – no kurwa mać!
Nie wytrzymuję: puszczam wiązankę słowną i świetlną pod adresem wszystkich współużytkowników
słynnej trasy E40 – skończyło się, kurwa, gentlemaństwo! Wciskam pedał gazu do
dechy, zmieniam pas na lewy (z migaczem – jakieś resztki
przyzwoitości trzeba zachować) i przez ostatnie kilkanaście kilometrów mam w
dupie ograniczenia i innych uczestników – teraz ja też błyszczę w tym
gwiazdozbiorze! A „ace-błyskawica-dece” wtóruje mi swoim „Highway To Hell”. I
dobrze, tak ma, kurwa, być!
Na
miejscu jestem na czas.
Podobne:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz