Przepraszam, że tak długo do
Ciebie nie pisałam, ale, jak się na pewno domyślasz, byliśmy w trakcie
przeprowadzki. Ha! To, że teraz piszę, nie znaczy wcale, że ten kataklizm z
naszym udziałem dobiegł już końca! Nie wiem, czy do Bożego Narodzenia się
skończy… Po prostu w stosach kartonów, skrzynek i toreb znalazłam wreszcie
piórnik i papier – ale się ucieszyłam!
Oto po trzech miesiącach prac
budowlano – remontowych, stolarskich, malarsko – tapeciarskich i
instalatorskich, okazyjnie przerywanych zajęciami ogrodniczymi, udało nam się
przejść do operacji logistyczno – magazynowych, czyli spakowaliśmy wszystko co
potrzebne i niepotrzebne i przewieźliśmy ze starego miejsca w nowe. Wierzyć się
nie chce, że da się to zmieścić w jednym zdaniu…
Tata
mówi, że całe to przedsięwzięcie ma wiele wspólnego z lotem w kosmos z
prędkością światła: startujemy w kwietniu, lecimy sobie jakiś czas, lecącemu wydaje
się, że trwa to może z pięć tygodni, a tu Ziemia zgłasza, że nie tylko maj
dobiegł końca, ale lipiec minął już półmetek. Na szczęście najgorsze już za
nami i wracamy na Ziemię, do tzw. „normalności”. Tyle, że po takim locie nic
nie może być już takie samo, jak przedtem…
Tata, po skuciu z głowy
kilogramów gipsu, okazał się równie siwy jak przed skuciem. Sytuacja chwilowo uległa
zmianie po malowaniu ścian farbami o nazwach, które jak nic musiał wymyślać
jakiś skończony poeta (czuły dotyk,
dyskretny gest, rozmowa przyjaciół, cisza o zmierzchu itp. – na pewno z
łatwością dopasujesz nazwę do odcienia, prawda, Babciu?), którego artystyczny
talent przełożył się na impresjonistyczną kompozycję powstałą na taty głowie
pod wpływem pryskającego wałka. Teraz już włosy taty odrastają, a wszystkie
odpływy po płukaniu narzędzi znów są udrożnione.
Wydaje się, że mamie szmata
przyrosła do ręki jak jakiejś komiksowej superbohaterce – nie ma brudu, który
byłby w stanie się jej oprzeć. Nie jest to jednak dla niej powód do radości, bo
na sam widok ścierki ma minę, jak ja w gabinecie zabiegowym na widok strzykawki
z igłą. Za to na widok solidnego kartonu w sklepie jeszcze niedawno potrafiła cieszyć
się jak dwudziestoparolatek ze smartfonem na widok wirtualnego pokemona. Teraz
jej trochę przeszło, bo razem z tatą przenoszą te kartony kolejny raz w inne
miejsce, kiedy okazało się, że ludzie w 4-pokojowym mieszaniu w bloku potrafią
nagromadzić całe mnóstwo rzeczy, na które ciężko znaleźć miejsce w 2 razy
większym domu z piwnicą i strychem… Poza tym od noszenia pudeł i mebli oboje
nabierają sylwetek przypominających mrówki i tylko patrzeć, jak wyrosną im czułki…
Stres przy takiej przeprowadzce
osiąga tak wysoki poziom, że postanowiłam trochę ulżyć zdrowiu psychicznemu
rodziców, przynosząc do domu dwa małe kotki, które i tak miałam obiecane, jak
już Ci kiedyś pisałam. Czy możesz wyobrazić sobie coś bardziej rozbrajającego,
niż dwa małe kocięta ganiające się między kartonami pełnymi porcelany i doniczkami
z zachęcająco kołyszącymi się kwiatami? Niż dwa słodkie urwisy wyskakujące
znienacka zza walizki z ubraniami i wbijające się drobnymi pazurkami w łydki
mamy albo taty niosących wielkie i ciężkie pudło? Mam nadzieję, że mnie
rozumiesz. Nawet pies się ucieszył! Niestety, poziom stresu wywołany przeprowadzką
powoduje, że można nie docenić nawet tak oczywistych uroków…
Na szczęście resztki wrażliwości
w rodzicach ocalały, bo już mogę pokazać im się na oczy (a jest się teraz gdzie
ukryć), kotki zostały i, jak to kotki,
szybko się zadomowiły. Meble i tak nie były nowe, a ślady pazurów całkiem
dobrze komponują się ze stylem „vintage”, cokolwiek to znaczy i niezależnie od
tego, czy taki był zamysł. Kwiatki kiedyś odrosną albo kupi się mamie nowe na
urodziny i tym podobne okazje. Poza tym, to przez większość domu da się już
przejść, a najpotrzebniejsze rzeczy przeważnie udaje się znaleźć: mama wróciła
do makijażu, tacie udało się ogolić.
Co prawda za wcześnie jeszcze,
żeby mówić o takiej „normalności”, kiedy odruchowo idzie się po coś w miejsce,
w którym zawsze to leży – wciąż jeszcze trzeba wykonać wysiłek myślowy, żeby
przypomnieć sobie, np. gdzie są klucze. Podobno dzięki temu ćwiczy się mózg, co
zmniejsza niebezpieczeństwo zachorowania na choroby powodujące kłopoty z pamięcią.
Jeśli to prawda, to wygląda na to, że mamy szanse uodpornić się na nie na
jakieś 150 lat…
Całuję
Cię mocno!
Twoja
J.
PS: Specjalne
podziękowania dla wszystkich, którzy udzielili nam wsparcia w tym procesie
zmiany miejsca zamieszkania: szczególnie Dziadkowi i Wujkowi A. oraz Wujkom A.
i B., bez których m.in. moja szafa mogłaby nie stanąć tam, gdzie stoi.
Podobne:
:-D
OdpowiedzUsuń