czwartek, 11 czerwca 2015

113. Z DZIEJÓW WÓD STOJĄCYCH



No, ale cóż, kiedy ryby 

Budowały tylko na niby, 

Żaby 
Na aby-aby, 
A rak 
Byle jak.


Jan Brzechwa




Kochana Babciu!
               
Niedawno pani w szkole czytała nam bajkę. Pomyślałam, że Ci ją opowiem, bo powinna Cię zainteresować.

Nie tak dawno temu i całkiem niedaleko stąd była sobie wioska. Jako że kiedyś cała okolica obfitowała w stawy z rybami, ludzie nazwali wioskę Stawik i zaczęli używać herbu z rybą. Z czasem ludziom znudziła się rybna dieta, zasypali więc większość stawów i zajęli się różnymi innymi rzeczami: uprawą roli, wydobywaniem skał w kamieniołomach, lepieniem garnków i warzeniem piwa. Tak dobre to piwo warzyli, że wiele osób po drodze do niedalekiego książęcego miasta zajeżdżało do stawickiej karczmy i delektowało się stawickim specjałem. Księciu też musiało to piwo smakować, bo postawił we wiosce niewielki zamek, żeby po wizycie w karczmie nie musiał konno do grodu wracać. Co niedziela schodziła się okoliczna ludność na nabożeństwo w kościółku na wzgórzu, a raz w roku odbywał się wielki odpust, na który wszyscy czekali przez cały rok, bo zjeżdżali wtedy do nich wędrowni handlarze z kolorowymi wiatraczkami, ptaszkami i przeróżnymi świecidełkami. Rozstawiali swoje kramy wokół kościelnego muru, a stawiczanom wydawało się wtedy, że oto wielki świat zawitał do ich wioski. Kiedyś okazało się, że skały ze stawickiego kamieniołomu są tak potrzebne w innych częściach kraju, że sprowadzono ludzi do pracy i wybudowano dla nich nieduże osiedle za wioską, ale niewiele zmieniło to w życiu stawiczan. Poza tym, że przez jakiś czas było więcej awantur w karczmie podczas sobotnich potańcówek. Potem mieszkańcy Kolonii, jak nazwano osiedle, pożenili się z miejscowymi i liczba awantur wróciła do statystycznej normy.

I tak żyli sobie przez całe stulecia: książęta przeszli do historii, minęły czasy królów, a w Stawiku niewiele się zmieniało. Ludzie żyli sobie od odpustu do odpustu, urozmaicając sobie czas tradycyjnymi kłótniami o miedze i plotkami na temat strojów pań i panien na niedzielnych mszach. Nie zmieniła tego ani zamiana folwarków na Państwowe Gospodarstwa Rolne, ani upadek tychże, ani dopłaty do ziemi z Unii Europejskiej. Stary zamek po księciu przejmowali coraz mniej ważni możni, aż w końcu stawiczanie przerobili go na urząd, w którym zasiadł Wójt.

Pewnego dnia w sekretariacie Wójta pojawił się bardzo elegancki niezapowiedziany gość.
Przedstawił się znanym w Stawiku nazwiskiem von N. i poprosił o spotkanie z władzą. Jako że Wójt uważał się za światowego człowieka, a przejawiało się to tym, że towarzystwo innych światowych ludzi uważał za właściwe dla siebie, chętnie przyjął tajemniczego gościa. W trakcie rozmowy okazało się, że gość jest potomkiem dawnych panów na stawickim zamku: dawno, dawno temu opuścili oni Stawik i przenieśli się w zupełnie inną część świata. Gość Wójta nasłuchał się w dzieciństwie opowieści o dawnej siedzibie swego rodu i zapragnął ją zobaczyć. A jako że przybył z dalekiego zamorskiego kraju, gdzie przyzwyczajony był do innych krajobrazów, zachwycił się Stawikiem. Jeszcze większy był jego zachwyt, kiedy dowiedział się, że poza strojami, kilkoma budynkami i asfaltem na drogach zamiast nieciosanych kamieni niewiele się u stawiczan zmieniło przez kilkaset lat. Von N. nie należał do ludzi ubogich, a przy tym nie był również skąpy. Przedstawił więc Wójtowi propozycję:
- Ja chczalbym ufundowacz cosz dla  Stawika, cosz pożytecznegho, co upamientniloby wielowiekowom obecnoszcz mej rodżyny na tej żemi. Pan Wojt zrobisz wybory miendzy mieszkancami, co uznajom za poczebne, a ja sfinansuje. Powedzmy: milion zloty. Mam tylko dwa warunki: niech to bendze cosz imienia von N. i niech to podpisze wienkszoszcz stawiczan, żeby zgoda była, dhobrze?
Wójta aż zamroczyło, kiedy przed oczami przemknęła mu cała karuzela pomysłów, które teraz mogły zostać zrealizowane. Szybko jednak odzyskał równowagę i zapewnił gościa, że z całą pewnością stawiczanie ucieszą się z propozycji potomka słynnego rodu i rychło przedstawią swoją propozycję.

                Zaraz po wyjściu gościa Wójt kazał prosić do siebie Plebana i Komendanta Straży Pożarnej. Zasiadła trójosobowa stawicka starszyzna przy konferencyjnym stole przy wielkim dzbanie kawy i zaczęła radzić. Najpierw Wójt opowiedział pozostałym, jaka przygoda go tego dnia spotkała i jakie z niej na przyszłość mogą płynąć profity.
- Moim zdaniem powinniśmy w parku obok Urzędu Gminy zrobić wielki plac zabaw imienia von N. z atrakcjami, jakich nie ma w całym powiecie, a wokół postawić kawiarenki i sklepiki z zabawkami. Przyjeżdżaliby wtedy do nas ludzie całymi rodzinami nawet spoza powiatu, a stawiczanie mieliby nowe miejsca pracy, a nawet własne fortuny mogliby budować, gdyby się sława takiego miejsca rozeszła. Potrzebuję jednak waszej pomocy, żeby ludziom wytłumaczyć, że to na dobre wszystkim wyjdzie i podpisy zebrać.
Na to odezwał się Pleban:
- Niedobry to pomysł, drogi Wójcie: na takie place zabaw ludzie jeżdżą, kiedy mają wolne. Kto miałby tu przyjechać w tygodniu po pracy? Wszyscy przyjeżdżaliby albo w sobotę, albo, co pewniejsze, w niedzielę. W ten sposób podwójnie do grzechu moglibyśmy ludzi skłaniać: po pierwsze niejeden miałby wymówkę, żeby na mszę nie pójść, tłumacząc się drogą do nas daleką; po drugie ktoś wtedy musiałby obsługiwać w tych kawiarniach i sklepikach, czyli dnia świętego nie mógłby uświęcić, jak się godzi. Nie mówiąc o tym, jakie zepsute towarzystwo mogłoby nas zacząć tutaj odwiedzać. Ja mam lepszy pomysł, który i dobru mieszkańców i chwale Pana lepiej by mógł służyć: mamy już przecież w Stawiku dobro ufundowane przez rodzinę von N. – nasz kościół parafialny. Co prawda, dzięki ofiarności parafian pięknie udało się go wyremontować i obecnie nakładów nie potrzebuje, ale moglibyśmy w parku przy plebanii wybudować amfiteatr imienia von N., a w niej co roku w święto Piusa Decimusa organizowalibyśmy festiwal pieśni kościelnych. W ten sposób nadalibyśmy rozgłos naszej parafii, nie zapominając o Panu Bogu, jak to się panu Wójtowi zdarza. Oczywiście, na każdy taki festiwal przyjechałoby mnóstwo pielgrzymów z całego kraju, a może nie tylko, którzy chętnie spróbowaliby stawickiego jadła, a niejeden gotów byłby parę groszy zostawić w zamian za dach nad głową na noc.
Komendant i jednocześnie prezes lokalnego klubu sportowego „Piast”, który przez lata, aż do pewnego święta państwowego nazywał się „Tęcza”, odchrząknął, przygładził wąsy i odezwał się w te słowa:
- Żeby zabezpieczyć taki festiwal, trzeba mieć grupę przeszkolonych i doświadczonych osób. Ja ich nie mam i nie sądzę, że w powiecie ucieszą się na myśl o obsługiwaniu festiwalu pieśni kościelnej w Stawiku. Nasi strażacy są coraz starsi, brzuchy im porosły, a młodzi się nie garną, bo też nawet sportów nie chcą uprawiać, tylko wolą przed komputerami siedzieć. Dlatego ja uważam, że potrzebujemy obiektu sportowego z prawdziwego zdarzenia: z trybunami, z bieżnią lekkoatletyczną, z murowanymi szatniami i pełnowymiarowymi, stalowymi bramkami. Jak będziemy mieli taki obiekt, może być nawet imienia von N., to nie będzie wstyd ani festynu majowego, ani nawet dożynek powiatowych na nim zrobić. Młodzież szkolna będzie mogła korzystać, a w przyszłości, kto wie, może nawet do A klasy uda się drużynie piłkarskiej awansować? Bo teraz na naszym boisku więcej jest żab niż kibiców, a w toaletach takie szpary między deskami, że piłka przelatuje.
Wójt wysłuchał obu swoich gości i zamyślił się głęboko, bo właśnie zrozumiał, że wcale nie będzie tak łatwo wprowadzić jego plan w życie, jak mu się z początku wydawało. Ale że rozumiał, że bez poparcia stawiczan żaden pomysł zrealizowany być nie może, powiedział w końcu tak:
- Skoro mamy trzy pomysły, przedstawmy je ludziom. Niech oni zdecydują, który z nich najlepszy i ten za dwa miesiące przedstawimy panu von N.

                Przez następne tygodnie trwała walka o głosy stawiczan. Najpierw wszyscy się ucieszyli, kiedy po niedzielnej sumie Wójt ogłosił wiadomość mieszkańcom. Szmer niedowierzania przeszedł po gminie. A potem wszyscy zaczęli się zastanawiać, który pomysł będzie dla Stawika najlepszy.
                Wójt polecił udekorować plakatami zachęcającymi do głosowania na plac zabaw wszystkie słupy ogłoszeniowe, płoty pracowników urzędu i wszystkie gminne budynki. Nad główną drogą kazał zaś powiesić wielki baner z napisem „Plac zabaw imienia von N. przyszłością Stawika!”.
                Pleban na drzwiach kościoła przybił plakat z napisem „Festiwal Pieśni Kościelnej kamieniem milowym na drodze do zbawienia stawiczan!”, a co niedziela w trakcie kazania dowodził, jakimi łaskami Pan Bóg obdarza miejscowości, do których przybywają liczni pielgrzymi.
                Komendant kazał przypiąć do wozu strażackiego wielki baner, a na płocie przy boisku plakaty z napisem „Brak nowego boiska = śmierć stawickiego sportu.” W tym czasie w niewyjaśnionych okolicznościach połamały się listwy w ławeczkach dla kibiców, a na środku boiska kret-gigant usypał kopiec wyższy od bernardyna Komendanta…
                Dotychczasowe tematy leniwych rozmów stawiczan zastąpiły żywiołowe dyskusje na temat projektów wykorzystania funduszy potomka rodu von N., a z każdym dniem dyskusje przybierały coraz bardziej burzliwy przebieg. Kilka żon wyprowadziło się od mężów do swoich matek, kilku sąsiadów przestało się do siebie odzywać, a którejś soboty w karczmie doszło do takiej awantury, że najstarsi stawiczanie nie pamiętali.
                Któregoś dnia wóz strażacki niby przypadkiem zerwał baner Wójta, którejś nocy zniknęły plakaty z płotu boiska, a pewnej niedzieli Komendant i Wójt wyszli z kościoła podczas kazania, w którym Pleban opowiadał o mękach piekielnych czekających na  wszystkich, którzy zabawę albo tężyznę fizyczną stawiają przed rozwojem duchowym. Wójt, Pleban i Komendant przestali ze sobą rozmawiać inaczej niż przez posłańców.

                Każdego dnia Wójt chodził przez Stawik do pracy i zagadywał napotkane osoby, czy podpiszą się pod pomysłem na wspaniały plac zabaw w Stawiku.

- A na co mie to, Wójcie? Jo dzieci wyrośnięte juz mom, jo tam niczego podpisywać nie bede – odpowiedziała Wójtowi stara Rybakowa.

- Żadnego projektu nie podpiszę! Nie potrzebujemy tu żadnego obcego kapitału! Najpierw nam tu niby coś ufundują, niby za darmo, a potem każą sobie po niższej cenie ziemię sprzedawać. Po moim trupie! – odpowiedział młody Szczupacki, ochroniarz w ajencji bankowej.
- Panie Wójcie, ja to bym nawet był za tym placem, bo to fajny pomysł, nie trzeba by z dzieciakami do powiatu jeździć, ale… obiecałem plebanowi, że podpiszemy się pod amfiteatrem, mój synek w przyszłym roku do komunii idzie, sam pan rozumie… - ze skruszoną miną tłumaczył się Piskorz, sąsiad Wójta.

- Pewnie, jak teraz dzieciom placu nie zbuduje, to się z fotela nie ruszą! Jak my byliśmy mali, to się kółko z roweru patykiem po wsi toczyło i to była frajda! Huśtawki mieliśmy ze starych opon przywiązanych do drzew, a jak ktoś spadł, to się szybko otrzepał i wskakiwał z powrotem, żeby mu inni miejsca nie zajęli, szkoda było czasu na płakanie! A teraz? Atesty, pianki, gąbki i Bóg wie, co jeszcze! – pan Karaś machnął tylko ze zniecierpliwieniem ręką i poszedł w swoją stronę.

- A piwo tam bedzie? – zapytał zawsze zarośnięty Leszczyński.
- Nie, przecież to ma być plac dla dzieci! – odpowiedział Wójt.
- To nie podpisze. Komendant powiedzieli, że na nowym boisku co mecz bedzie piwo, to jemu podpisze – odpowiedział Leszczyński i zaczął przeliczać drobne kierując się do monopolowego.

- Gdyby nie miało być imienia von N., to bym podpisał – powiedział Wójtowi gospodarz Okoń.
- A co wy za żal do von N. macie, Okoń? – zapytał zdziwiony Wójt.
- To stara rodzina wielkich panów i wyzyskiwaczy.
- No ale co wam zrobili? Przecież dwieście lat już tu nie mieszkają!
- Ale mojemu pradziadkowi opowiadał jego pradziadek, jak go kiedyś von N., pan na zamku, batem zdzielił, że niby za późno czy nie dość nisko się panu ukłonił…

- A daj pan, Wójcie, spokój! Teraz tu cicho mamy, spokojnie, w sobotę albo w niedzielę grila można sobie spokojnie w ogródku zrobić, a jak nam tu jakiś plac zabaw albo amfiteatry pobudujecie, to się cisza i spokój skończy, a tylko nam będą auta pod oknami stawiać – powiedział pan Sumiński.
- Ale dzięki takiemu placowi młodzi pracę będą na miejscu mieli, miejscowi też będą się mogli wzbogacić! – nie dawał Wójt za wygraną.
- Ja się tam nie wzbogacę. Mnie emerytura z kamieniołomu wystarczy, za to święty spokój na starość chce mieć, a nie żeby mi tu cudze dzieci pod oknami wrzeszczały.

- Eee tam… Ja bym nowe boisko wolał, zresztą nawet my się o to z żonom pokłócili i się do teściowej wyniosła, bo łona by amfiteatr chciała… Dopiero co mi się jom udało do powrotu do dom namówić, musioł żem za to Plebanowi podpis przyrzec… - odpowiedział zmieszany Pstrążyński.

Pewnego dnia w gabinecie Wójta pojawiła się delegacja oburzonych i krzyczących jeden przez drugiego mieszkańców Kolonii.
- Jak zwykle: nas się w ogóle pod uwagę nie bierze! Zawsze tylko wszystko dla Stawika, a o Kolonii się w ogóle nie pamięta. A może by tak też coś u nas zrobić, a nie tylko Wójtowi, Komendantowi albo Plebanowi pod nosem!? U nas niewiele mniej dzieci mieszka niż w Stawiku, może by tak o nich pomyśleć!? Czemu zawsze nasze mają dwa kilometry szosą bez pobocza chodzić!? Niech też stawickie pochodzą! Albo plac będzie u nas, albo niczego nie podpiszemy! A w ogóle to wstyd pana Wójta powinno być, że do tej pory jeszcze za gminne pieniądze żadnego placu dla miejscowych dzieci nie zrobił!

I tylko od czasu do czasu jakiś rodzic, spotykając Wójta na ulicy, podchodził i gratulował pomysłu. Pochylał się przy tym do ucha urzędnika i ściszonym głosem mawiał:
- Niech się pan nie martwi, co prawda u nas w domu cicha wojna, bo babcia chce żebyśmy na amfiteatr głosowali, dziadek na boisko, bo inaczej się do rat za auto nie dorzucą, a my nic nie mówimy, ale i tak na plac zagłosujemy – i puszczał porozumiewawczo oko albo poklepywał Wójta po ramieniu.

                Kiedy nadszedł dzień składania podpisów pod pomysłami, jeszcze zanim otwarto drzwi, przed Urzędem Gminy wybuchła taka awantura między stawiczanami, że trzeba było służby porządkowe aż z powiatu wezwać, bo groziło rękoczynami. Zwolennicy placu zabaw wyzywali pozostałych od zaściankowców i wełnianych beretów. Sympatycy Komendanta krzyczeli o biurokratach i czarnych sukienkach. Stronnicy Plebana odpowiadali „parobkami Babilonu” i „ilaminatami”, wysoko wznosząc zakrzywione laski. Po drugiej stronie ulicy ustawiła się grupka młodzieży z wygolonymi głowami i wszystkich równo wyzywała od zdrajców. Z boku wszystko obserwowała z rozbawieniem grupka stawiczan, której wszystko było obojętne i kilku powiatowych dziennikarzy.
                Gdy krzyki zaczęły przechodzić w pierwsze próby użycia argumentów siłowych, Wójt wyszedł przed drzwi i zawołał:
- Dość! Głosowanie odwołane! Nawet gdyby jeden z pomysłów zyskał poparcie więcej niż połowy stawiczan, jego wprowadzenie w życie sprawi, że ci, których pomysły odpadną, nie wybaczą tym, którzy wybrali zwycięski projekt. Skoro nie ma wśród stawiczan zgody, to nie będzie ani nowego boiska, ani amfiteatru, ani placu zabaw. Teraz idę zadzwonić do pana von N. i powiedzieć mu, że Stawik jest najszczęśliwszą wioską na świecie i niczego nam nie potrzeba! – to mówiąc, Wójt zatrzasnął za sobą drzwi i poszedł zadzwonić do pana von N., bo nie zwykł rzucać słów na wiatr. Zwłaszcza, kiedy był zdenerwowany. A stawiczanie opuścili zawstydzeni głowy i rozeszli się do domów.

                Jakiś czas później w sąsiedniej gminie, która nazywała się Pogory, powstał park imienia von N., a w nim plac zabaw, amfiteatr i boisko. Pogorzański wójt, kiedy tylko dowiedział się, że w Stawiku nie chcą pieniędzy pana von N., zadzwonił do niego i przypomniał, że na skraju Pogor, przy szosie do Stawika, stoi w lesie dawny domek myśliwski rodziny von N. W tym domku powstała restauracja, a teren wokół przerobiono na piękny park. Podobno zachwycony pan N. podarował na ten cel nawet więcej pieniędzy, niż wcześniej planował.
                Teraz w każdy weekend przez Stawik przejeżdża sznur samochodów. Czasami ktoś zatrzymuje się i pyta, czy dobrze jedzie do parku imienia von N. w Pogorach, a stawiczanie odpowiadają wtedy, że nie wiedzą, nigdy o tym nie słyszeli, a co złośliwsi kierują podróżnego w zupełnie innym kierunku.
                I żyją sobie stawiczanie dalej od odpustu do odpustu…

Koniec.


Podobało Ci się, Babciu? Może z czymś Ci się kojarzy?

Całuję Cię mocno!

Twoja J.

PS: Tego placu zabaw, na który prosiłam, żebyś głosowała, jednak u nas nie będzie. W naszym mieście głosuje na takie rzeczy mniej osób, niż w dziesięć razy mniejszych wioskach. Trudno: będziemy tam jeździć na wycieczki.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz