Mamy problem z kotem. W dodatku
z nie swoim. Ja wiem, jak to brzmi: sami mamy kota, a nie pasuje nam cudzy. Ale
ja nie o polityce.
Jeden z naszych kotów jest
kocurem. Czarnym. Niektórzy uważają, że to stworzenie o piekielnym rodowodzie i
na jego widok przezornie przechodzą na drugą stronę ulicy. Inni robią znak
krzyża i rozglądają się za wodą święconą. Jeszcze inni rzucają kamieniami i
gonią z pokrzykiwaniami ewidentnie odziedziczonymi po przodkach, do których nie
chcą się przyznać.
A nasz kocurek, czy to dzięki
białej plamce w kształcie koloratki na szyi, czy też rzeczywiście za sprawą
mocy piekielnych, od kiedy tylko pojawił się w naszym domu, od razu zdobył
sobie sympatię wszystkich sąsiadów. No, mogło mu w tym też trochę pomóc to, że był jedynym
kocurem na ulicy – do tej pory żyły tu sobie dwie niezaprzyjaźnione gromadki
kotek.
Bardzo szybko zwiedził wszystkie podwórka,
kuchnie, jadalnie i spiżarnie, a wszędzie wchodził jak do siebie – prawdziwy król
ulicy! Długie łapy, lśniące, aksamitne futro, smukła sylwetka, leniwy, nonszalancki, ale pełen gracji
krok i obojętne spojrzenie zielonych, gadzich oczu od początku trafiało do
serc, zwłaszcza niewieścich. Małe dziewczynki ganiały za nim, żeby dostąpić
zaszczytu noszenia go na rękach. Panienki ukradkiem podsuwały kawałki szynki,
mężatki podrzucały co lepsze kawałki mięsa z obiadu, a starsze panie pamiętały,
żeby w sklepie mięsnym kupić parę deko mięska więcej specjalnie dla kociego
eleganta – a wszystko dla miękkiego futerka ocierającego się o nogi.
Nawet wielcy i wielce poważni,
zarośnięci jak majowy trawnik w spółdzielni mieszkaniowej panowie z budowy
znajdowali w swoich kanapkach odrobinę wędlinki, z której gotowi byli
zrezygnować na rzecz kota, byle usłyszeć ten głęboki pomruk zadowolenia (może
ma to coś wspólnego z tym, że wielcy poważni panowie tak kochają mruczące
motocykle?).
Przez połowę lata, całą jesień i
zimę żył tak sobie nasz kocurek, jak przysłowiowy pączek w maśle. Pozwalał się
karmić i adorować, a z miejscowymi kotkami, które nigdy nie cieszyły się taką
popularnością jak on, ale łaskawie tolerowały smarkacza, bawił się w berka.
Też
byś tak chciał, Dziadku? Ba! Kto by nie chciał?
Ale i w tym raju pojawił się wąż. Przyszedł marzec i u kotek pojawiły się ruje. A za rujami pojawił się
obcy kocur. Biały, z szarym ogonem, wielki i utuczony po zimie, tak że ledwo
przepychał się przez szpary w płocie, z pyska podobny do Azoga – białego orka z
„Hobbita”. Z zachowania też. Pojawił się nie wiadomo skąd na ulicy, wydzierał
się w nocy jak pijany kibol na osiedlu, wskakiwał na nasz parapet i
galaretowatą cieczą znaczył teren na naszej szybie. Kroczył przez ulicę
kolebiąc się z boku na bok, jak stadionowy chuligan w dresie i pod kapturem,
nawołując kotki dźwiękiem kojarzącym się z wiązką przekleństw puszczoną przez
bywalca osiedlowej ławki między jednym splunięciem, a drugim.
W
jego pojawieniu się nie byłoby może nic nadzwyczajnego, gdyby nie szok, jakiego
zaznał nasz kocurek… Pierwsze spotkanie z białym dorosłym kocurem było dla
naszego chudego, drobnego, czarnego młokosa bolesnym zderzeniem z nową
rzeczywistością. Dotychczasowy król ulicy nagle został zdetronizowany i
sprowadzony do roli unikającego władcy pazia… Jedynym ratunkiem podczas
nieoczekiwanych spotkań okazały się długie i zwinne łapy, które pozwalały mu
rozwinąć prędkość nieosiągalną dla białego, tłustego kocura – wyglądali, jakby
Marian Kowalski próbował dogonić Usaina Bolta…
Ale
biały kocur okazał się zawzięty. Całodniowe wycieczki w poszukiwaniu kotek
pomogły mu poprawić kondycję, a uprzednie porażki w gonitwach musiały urazić
jego ambicje, bo zaczął traktować naszego czarnego kocurka jak zwierzynę łowną,
którą on koniecznie musi upolować. Na szczęście „biały ork” pod względem urody
i wdzięku (przynajmniej w ludzkich oczach) nie może się równać z naszym czarnym
elegantem, więc co jakiś czas na ulicy można zobaczyć gromadkę dzieci
przeganiającą z krzykiem białego intruza albo gospodynię miotającą kapciem w
stronę zmykającego szarego ogona.
Nie
przeszkadza mu to jednak czuć się u nas jak u siebie. Regularnie przechadza się
naszą ulicą tym swoim krokiem nieustraszonego konkwistadora, pana i władcy
czworonożnego stworzenia poniżej 10kg masy ciała. Futrzasta góra mięśni, kłów i pazurów,
czysty instynkt samozachowawczy uzbrojony w siłę, ale pozbawiony inteligencji i
uroku. Na widok psa daje dyla, na widok człowieka schodzi w cień i patrzy spode
łba. Taki „white power”. Ale kiedy nikt nie widzi, tropi kotki i stara się
wyeliminować wszelką konkurencję. Dwa razy, kiedy zostawiliśmy otwarte okno,
wszedł do środka, spuścił manto naszemu kocurowi, demolując pół kuchni, i zwiał
na dźwięk zbliżających się rodziców. Wściekle rzuca się na kotki poza rują,
poranił kotkę w ciąży, a małe kocię pozostawione kiedyś na chwilę bez opieki
znaleziono zagryzione – sprawcy nie widziano, ale wszyscy wiedzą swoje. Jak uważasz, co na takiego kociego
macho powiedziałoby Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, Dziadku?
Nasz
czarny kocur, zanim wyjdzie z domu, najpierw przez kilka minut uważnie sprawdza
zapachy w powietrzu i całą okolicę w zasięgu wzroku. Jeżeli tylko zapach białego w pobliżu, w te pędy ucieka z wielkimi jak spodki oczami w
najtrudniej dostępny punkt w domu. I może już uciekłby gdzieś daleko, ale gdzie
byłoby mu lepiej, Niż na naszej ulicy? Cała nadzieja w tym, że wciąż jeszcze rośnie
i kiedyś przyjdzie taki dzień, że to „white power” ucieknie z ringu.
***
Tymczasem
nasza kotka (niespokrewniona z naszym kocurem) urodziła niedawno trzy małe
kotki. Podobne są do matki i… do naszego czarnego kocura! Teraz czarny kocur bawi się z
nimi i wylizuje futerka, jak dobry i troskliwy tatuś.
😊
Uściski!
Twój
K.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz