Kochana Babciu!
Bolą Cię czasem zęby? Tata mówi, że Twoje mogą boleć co najwyżej
gryzionego. Moje czasem bolą mnie i wtedy muszę iść do dentysty. Można go nie
lubić, unikać jak ognia, ale prędzej czy później każdy trafia na fotel, żeby
pozwolić sobie zajrzeć w zęby. Bo leczenie domowymi sposobami może skończyć się
źle.
A zęby mogą boleć z różnych powodów. Na przykład tatę bolą od
oglądania, słuchania albo czytania wiadomości. Dlatego opowiedział mi ostatnio
taką bajkę.
Dawno albo wcale nie tak
dawno temu, za siedmioma smogami, za siedmioma wygaszonymi fabrykami, za
siedmioma wyciętymi lasami była sobie gmina. Powiadają, że nazywała się
Polanice. Polaniczanie, oprócz kościoła, remizy i karczmy przez pewien czas mieli u siebie dwóch
dentystów. Pierwszy, umówmy się, że nazywał się Piszczyk, pochodził z rodziny,
która praktyki stomatologiczne prowadziła od pokoleń, od pradziada, kowala
Piszczyka począwszy. Drugi, niech mu będzie Poprawski, był synem kancelisty w
miejscowym urzędzie gminy. Ojciec wysłał go w świat, żeby się kształcił w tym
zawodzie. Kiedy młody absolwent wrócił do Polanic, wójt uznał, że chociaż w gminnym
ośrodku zdrowia stary Piszczyk z przyuczonym synem leczą Polaniczan za
pieniądze z funduszu zdrowia, to jednak szczęk w gminie do leczenia tyle, że i
dla Poprawskiego roboty wystarczy. Zwłaszcza że próchnica, zbierała tu bogate
żniwo i Polaniczanie w ogóle się do siebie nie uśmiechali.
Na początku Piszczykowie
przyglądali się młodemu z politowaniem, jak punktualnie zaczyna pracę, skacze
wokół pacjentów, mówi „dzień dobry”, uśmiecha się, dokładnie sprawdza każdą
szczękę, dyskretnie wstrzymując oddech przy zębach, którym szczoteczki i pasty
były obce, jak nadużywa znieczuleń, plombuje prawie każdy ząb, tłumaczy, co i
dlaczego robi i jak udziela porad, a do każdego zabiegu – „francuski piesek”! –
zakłada jednorazowe rękawiczki!
Piszczykowie rzadko byli
punktualni, nie zaczynali pracy bez wypicia kawy, znieczuleń nie stosowali
nawet przy usuwaniu zębów, zresztą plombowania też unikali, bo to roboty za
wiele, a implantu ani koronki złotej nie można potem założyć. Polaniczanie i
tak całowali ich po rękach (zawsze bez rękawiczek) i zawsze do kieszeni
fartucha wepchnęli coś według nieoficjalnego cennika, jak za cara felczerowi.
Poprawski za to zawsze odpychał z zażenowaniem rękę z zawiniętym banknotem, „bo
to nie wypada”. Chociaż przyjęcia kosza jaj albo ubitego koguta nie odmawiał.
Szybko okazało się, że w
godzinach pracy Piszczyków pod gabinetem było pusto, za to do Poprawskiego
ciągnęły tłumy. Młodemu Piszczykowi imponowały metody pracy i popularność
nowego dentysty – zaczął podpatrywać go, uczyć się od niego, zaprzyjaźnił się z
nim, a nawet zaczął używać rękawiczek podczas zabiegów. I choć wiedzą i
umiejętnościami nigdy Poprawskiemu nie dorównał, wkrótce większość pacjentów
przychodziła już tylko do młodych, a do starego Piszczyka przychodzili tylko
najstarsi pacjenci na usuwanie zniszczonych zębów.
Stary Piszczyk się wściekł, pokłócił się z
młodymi i wyrzucił ich z ośrodka zdrowia, którego był szefem, a między ludźmi
zaczął rozpuszczać plotki, że Poprawski tylko udaje, że leczy, że zalecza
powierzchownie, by ludzie musieli wracać, że w plombach zakłada ludziom
trucizny, od których psują się pozostałe zęby, ale mało kto dawał temu wiarę.
Młodzi, przekonani, że Polaniczanie wolą korzystać z ich usług, nie poddali się,
poszli ze skargą do wójta. Wójt wypytał ludzi, wysłuchał plotek i pochwał,
wyrobił sobie opinię i wysłał starego Piszczyka na zasłużoną emeryturę, gabinet
przekazując młodym.
Od
tej pory stan uzębienia Polaniczan zaczął się poprawiać. Dwaj dentyści na
zmianę przyjmowali w gabinecie, w którym dzięki uporowi i znajomościom Poprawskiego unowocześnili sprzęt i metody
leczenia. Ludzie przychodzili teraz do leczenia częściej, bo zabiegi były mniej
bolesne, a i wyrywanie zdarzało się tylko w ostateczności.
Na początku dość równo
dzielili się między nich pacjenci. Ale Poprawski, wykształcony i ambitny,
czytał branżowe pisma, jeździł na konferencje i wypróbowywał nowe metody
leczenia. Piszczyk, zadowolony z siebie i postępów jakie zrobił, korzystał z nauk
pobranych u ojca, uzupełnionych podpatrywaniem Poprawskiego i leczył wciąż tymi
samymi sposobami. Niebawem okazało się, że coraz mniej ludzi przychodzi na
dyżury do Piszczyka, za to Poprawski nie daje rady obsłużyć wszystkich
pacjentów.
Wtedy
Poprawski zrezygnował z etatu w gminnym ośrodku zdrowia i otworzył prywatną
praktykę, zostawiając Piszczykowi gabinet od lat zajmowany przez jego rodzinę.
I
tak sobie przez lata prowadzili swoje praktyki – Piszczyk w gminnym ośrodku
zdrowia, Poprawski w prywatnym gabinecie. Na początku tylko nieliczni
odwiedzali nowy gabinet. Bo drogo, bo zawsze się chodziło do gminnego ośrodka,
bo „co on sobie, ten Poprawski, nie wyobraża”. Ale z czasem miękkie krzesełka w
poczekalni, wizyty umówione na godzinę, uśmiechnięta asystentka, błyszczące
kafelki na podłodze, sterylna czystość gabinetu i biel światłoutwardzalnych
plomb zaczęły wygrywać z kłótniami w kolejce, z ciasnym korytarzem w lastryko,
starymi lamperiami, twardymi krzesełkami, gburowatą pielęgniarką w rejestracji,
wolnoobrotową maszyną do borowania i błyszczącymi jak grudki srebra
amalgamatami. Obciachem stały się złote koronki, a Polaniczanie, jeżeli tylko
było ich stać, woleli zapłacić i mieć poczucie, że ząb jest zrobiony porządnie,
niż z funduszu zdrowia wracać po kilka razy z tym samym zębem do Piszczyka.
Gabinet w gminnym ośrodku przestał być oblegany.
Poprawski stworzył nowoczesną i bogato wyposażoną klinikę, w której
zatrudnił kilku znajomych dentystów, bo zaczęli do niego przyjeżdżać ludzie z
sąsiednich gmin. Pacjentom „gratis” rozdawał szczoteczki, wysyłał kartki z
życzeniami urodzinowymi, w szkole fundował fluoryzację i prowadził pogadanki o
tym, jak o zęby należy dbać, jak często myć i dlaczego należy unikać słodyczy. Dawał rabaty
na aparaty ortodontyczne i czasem leczył na kredyt. Sam często się uśmiechał
pokazując śnieżną biel zębów i wydawał mnóstwo pieniędzy na reklamę. W zamian trzeba
było się liczyć z cennikiem, na widok którego niejeden odwracał się na pięcie i
więcej jego noga w progach kliniki nie postawała. Mimo to do Poprawskiego wciąż
przychodziło tylu ludzi, że ani przez chwilę nie narzekał na brak pracy. Kto
chciał uchodzić za kulturalnego i „światowego”, ten zęby chodził robić do
Poprawskiego, a potem szczerzył zęby w mniej lub bardziej szczerych uśmiechach
do wszystkich, chwaląc się bielą jak z photoshopa. I z pogardą wytykał palcami
tych, którzy brakami we własnym uzębieniu w ogóle się nie przejmowali.
Z czasem Poprawski popadł w
takie zadufanie, że przestał przyjmować pacjentów bez umytych zębów i wyrzucał
z gabinetu tych, którzy nie stosowali się do jego zaleceń. Bez pytania robił
pacjentowi dwa zęby zamiast jednego, a zamiast tańszych wypełnień dawał
droższe, przy czym ceny rosły czasami i dwa razy na miesiąc. Zwolnił nawet
kilku kolegów, którzy nie chcieli leczyć pacjentowi więcej zębów, niż było
konieczne. Czasem ktoś zwracał się do wójta z prośbą o rozstrzygnięcie
reklamacji, a wójt albo stawał po stronie pacjenta, albo Poprawskiego.
W
tym czasie Piszczyk kontynuował rodzinne tradycje w gminnym ośrodku. Ludzi
przychodziło do niego mniej niż do Poprawskiego, bo z funduszu zdrowia
materiały do plomb i wyposażenie były gorsze. Przy tym przychodzili głównie ci,
których z różnych powodów nie było stać na wizytę u Poprawskiego albo odwiedzali gminny ośrodek zdrowia z przyzwyczajenia. Piszczyk wiedział o tym i choć nie potrafił być taki miły
i uprzejmy jak Poprawski, ani nie miał pomysłu, skąd wziąć pieniądze na
doposażenie gabinetu, nie przejmował się, bo wiedział, że zawsze będzie miał
pacjentów. Miał więc swoją stałą klientelę, która godziła się na nieumyte ręce
bez rękawiczek w swoich ustach, na stalowoszare amalgamaty, na rwanie
bez znieczulenia i na drobne wyrazy wdzięczności zwinięte w rulonik wpychane w
kieszeń fartucha „pana doktora”, za to bez wysłuchiwania połajanek na temat
higieny jamy ustnej i jej miejsca w domowym budżecie. Co jakiś czas trzeba było
pójść do wójta na skargę z jakąś reklamacją, niekiedy nawet po kilka razy, ale
potem i tak wracało się na fotel Piszczyka.
Nie
wiodło się Piszczykowi źle – miał własny dom, porządny samochód, a nawet co roku
latał samolotem z całą rodziną na zagraniczne wakacje. Nie mógł jednak wybaczyć
Poprawskiemu wielkiego domu z ogrodem pod lasem za gminą, zmienianego co rok
jednego z trzech samochodów i całego tego wielkopańskiego sposobu bycia. A że
pracy miał mniej, niż konkurent, zaczął zajmować się innymi rzeczami. Za namową
pacjentek zaczął regularnie bywać na spotkaniach u proboszcza, zapisał się do
Towarzystwa Przyjaciół Polanic i regularnie jeździł z mieszkańcami na
wycieczki. Podczas zawziętych dyskusji na parafii wyszło na jaw, że „ten
Poprawski to poza świętami nie chodzi do kościoła, w kopercie podczas kolędy
daje dużo mniej, niż by mógł, a w ogóle to chyba ślub ma tylko cywilny”. Z
kolei na zebraniu Towarzystwa, ktoś zauważył, że Poprawski wcale nie jest
miejscowy, bo dopiero jego dziadek przyjechał do Polanic nie wiadomo skąd, a
jego nazwisko na pewno brzmiało inaczej i na pewno bardziej obco. Najpierw nie
miało to dla nikogo większego znaczenia, ale w miarę jak rosło zadufanie
Poprawskiego i ceny w jego klinice, coraz więcej pacjentów zaczęło odchodzić do
Piszczyka.
Najpierw
najbardziej bogobojni parafianie, potem członkowie Towarzystwa Przyjaciół
Polanic, a potem i inni Polaniczanie.
Piszczyk
zauważył, że od krytykowania Poprawskiego szybko przybywa mu pacjentów. Zaczął
więc rozpowiadać w gminie, co usłyszał w parafii i Towarzystwie, dodając stare
plotki rozpowiadane jeszcze przez jego ojca - że Poprawski tylko udaje, że
leczy, że zalecza powierzchownie, by ludzie musieli wracać, że w plombach
zakłada ludziom trucizny, od których psują się pozostałe zęby - a do tego
dodawał od siebie, że pieniądze na klinikę Poprawski „podobno” ukradł, a z tymi
słodyczami to wcale nie jest tak, że psują zęby, tylko szwagier Poprawskiego wozi
warzywa do „supersamu”.
I
coraz więcej osób zaczęło w to wierzyć.
Po
jakimś czasie Piszczyk miał dużo więcej klientów. Odnowił trochę swój gabinet,
wstawił kilka nowszych, choć używanych sprzętów zakupionych z modernizowanych
gabinetów w innych gminach, na ścianie powiesił krzyż i herb Polanic. Od urzędu
wynajął dodatkowe pomieszczenia, utworzył osobną rejestrację, w której
zatrudnił szwagierkę z doświadczeniem z obsługi klienta - z urzędu, a jako
protetyczkę zatrudnił kuzynkę po kursie decoupage’u. Dodatkowo wykupił reklamę
w Gazecie Polanickiej, gdzie powoływał się na 150 letnią tradycję Piszczyków i
przywiązanie do wartości religijnych. A każdemu pacjentowi, czekającemu na koniec zabiegu z
rozwartą szczęką, opowiadał o tym, ile pieniędzy i skąd bierze
Poprawski za to, żeby wciskać w dziurawe polanickie zęby wypełnienia, które
nigdzie indziej nie zostały dopuszczone do użytku.
Pewny siebie Poprawski
przespał ten moment, kiedy większość Polaniczan przestała przychodzić do niego
i odeszła do Piszczyka. Kiedy się zorientował, nie pomogły oficjalne
tłumaczenia wszem i wobec oraz w gazecie, że wszystkie rozpowszechniane na jego temat plotki to nieprawda. Nikt nie chciał oglądać rachunków z budowy domu,
aktu ślubu ani drzewa genealogicznego. Nikogo nie obchodziło, czy Piszczyk ma
dyplom, czy nie, czy posiada faktury i certyfikaty na używane materiały ani
nawet czy zmienia fartuch każdego dnia. Poza grupą wiernych klientów,
Polaniczanom przestało zależeć na trwałości plomb i białym uśmiechu. Uśmiech w
ogóle przestał być modny w myśl zasady, że lepiej nie uśmiechać się wcale, niż
na niby. Zęby zjedzone przez próchnicę, dziąsła zniszczone przez paradontozę i
stalowe koronki stały się symbolem lokalnego patriotyzmu, wierności tradycji i
oporu wobec obcego kapitału bogacącego się na polanickim nieszczęściu. Przyjęło
się uważać, że skoro i tak nie ma lekarstwa na próchnicę, nie ma sensu
wzbogacać obcych koncernów, udając, że ma się zęby zdrowe.
Którejś jesiennej nocy kilku
pijanych wyrostków, krzycząc „Polanice dla Polaniczan”, obrzuciło butelkami z
benzyną klinikę Poprawskiego. Ochotnicza straż pożarna wyjątkowo nie spieszyła
się do gaszenia i budynek spłonął. Komendant straży sporządził protokół, w
którym napisał, że do pożaru doszło w wyniku spięcia instalacji elektrycznej…
***
W Polanicach znów dentysta
nazywa się nie inaczej jak Piszczyk. Przywiązani do tradycji Polaniczanie
wybrali Piszczyka na wójta i reklamacji już się u niego nie uwzględnia. W
Gazecie Polanickiej, której redaktorką jest dawna sprzątaczka z gminnego
ośrodka zdrowia, nie ma już reklam gabinetu, są tylko wywiady ze szczęśliwymi
pacjentami Piszczyka, którym wizyta na jego fotelu odmieniła życie oraz
ogłoszenia o mszach dziękczynnych w jego intencji (wykupione na rok do przodu
przez wdzięcznych pacjentów). W ośrodku całe piętro zajęte jest przez gabinety
dentystyczne Piszczyka, jego dzieci i kuzyna - byłego sprzedawcy w polanickim
GS-ie. Do rejestratorki należy teraz podchodzić z należytym szacunkiem, inaczej
można zostać zwyzywanym i odesłanym na koniec kolejki. Pierwszeństwo zawsze
mają członkowie Towarzystwa Przyjaciół Polanic oraz Rady Parafialnej. Nigdy nie
wiadomo, o której godzinie jaki dentysta zacznie przyjmować, bo czasem bywają
niedysponowani, zwłaszcza po urodzinach. Plomby stosuje się tradycyjne, może
mało ładne, ale mocne. Nie zawsze jest to konieczne, czasami łatwiej ząb
usunąć, wtedy ze względów religijnych nie stosuje się znieczuleń. Nikt nie wie,
jakie to względy, ale też nigdy nikt z bolącym zębem nie podjął dyskusji o
religii. Zapłakane dzieci po wizycie częstuje się cukierkami, dorośli dostają
obrazek ze świętym i modlitwą w intencji Polanic.
Nowy wójt cofnął
Poprawskiemu prawo do prowadzenia gabinetów w Polanicach pod pretekstem „prowadzenia
nieetycznych praktyk, mających na celu zniszczenie rodzimej stomatologii” oraz „niezapewnienia
wystarczającego bezpieczeństwa pacjentom w klinice”. Poprawski nie dyskutował,
sprzedał samochody, tanio sprzedał dom i otworzył gabinet w innej gminie. W
dawnym domu Poprawskiego mieszka teraz Piszczyk.
Niektórzy Polaniczanie wciąż jeżdżą do
Poprawskiego, ale tylko po kryjomu, żeby się ziomkowie nie dowiedzieli. Ale
Piszczyk wie, kto do niego nie zagląda i co jakiś czas wysyła zaproszenia na
obowiązkowy przegląd szczęki. Okazuje się wtedy, że ząb leczony przez
Poprawskiego, niestety, jest w tak złym stanie, że nadaje się wyłącznie do
usunięcia, nawet jeżeli na pozór nic się z nim nie dzieje. Oczywiście,
usunięcie odbywa się bez znieczulenia…
I na dobre przestali się
uśmiechać Polaniczanie. Bo po śnieżnej bieli, a nierzadko i po zębach, u wielu zostało
tylko wspomnienie. I tylko czasem na widok ruin po budynku dawnej kliniki,
pozostawionych „ku przestrodze”, niejedna twarz wykrzywi się w złośliwym
grymasie wyrażającym myśl „dobrze mu tak!”, ukazując czarne dziury między
żółtymi zębami i stalowymi koronkami…
*****
Nie uważasz,
Babciu, że trzeba bardzo uważać z wyborem dentysty? Oczywiście, dopóki jeszcze się
ten wybór ma…
Całuję Cię mocno!
Twoja J.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz