wtorek, 15 lutego 2022

198. "ŁAD"


 


       
Kochana Babciu!

Mnóstwo czasu musiało minąć, żebym zebrała się do tego, żeby napisać ten, ostatni już, list do Ciebie. Nie ma już sensu pisanie kolejnych. Ostatnio coraz mniej rzeczy wydaje się mieć sens.

Nie, nie użalam się nad sobą. Godzę się z faktem, że żyję w państwie, które rzadko bywało zainteresowane zapewnieniem bezpieczeństwa swoim obywatelom (poza wybranymi). Jak widzę, wielu to nie przeszkadza.

             

               Polska to mógłby być naprawdę fajny kraj, prawda? Jego mieszkańcy nieraz udowadniali, że ma potencjał być takim, w którym ludzie są dla siebie raczej życzliwi niż zawistni. W którym życie (narodzone) ma swoją wartość. Tak z definicji. I podlega ochronie niezależnie od koloru skóry, statusu czy miejsca urodzenia. W którym nie trzeba wtapiać się w tłum. W którym nie zaszczuwa się za pomaganie. W którym fakty mają pierwszeństwo przed opiniami, a to co merytoryczne, przed tym, co polityczne. Którego stolica mentalnie leży na tej samej osi co Berlin, Bruksela, Paryż - a nie na przedłużeniu linii Moskwa - Mińsk.

               Przez jakiś czas wydawało się, że może być częścią zachodniej cywilizacji. Może daleko było do ideału, ale jednak można było wierzyć, że jest jakaś przyszłość, do której można dążyć, a nie przed nią uciekać. Ale tu jest już tylko przeszłość. Ponura, ciemna, przepełniona gniewem, rządzą odwetu, rozpaczą i bezsilnością. Innej nie znamy.

 

            Nie potrzeba żadnego wroga z zewnątrz. Żadnych rakiet, bomb ani najazdów wrogich armii. Żadnych obcych. Do zgotowania sobie piekła sami wystarczymy w zupełności.

 

              Niezależnie od rządów, pod którymi przyszło nam żyć. Zresztą z perspektywy czasu ciąg przyczynowo – skutkowy, który doprowadził nas tu, gdzie jesteśmy, wydaje się logiczny. Nie możemy ubolewać nad szaleństwem monarchy z panującej dynastii. Nie, dzisiaj ludzie sprawujący władzę ucieleśniają wszystkie lęki i pragnienia społeczeństwa, które reprezentują. I tak pewnie w demokracji powinno być. O taką Polskę walczyliście. Może, zaślepieni nadzieją, nie taką ją sobie wyobrażaliście, ale taką nam zostawicie, bo taką sami odziedziczyliście. Nie wystarczy pokolenie, żeby naprawić to, co psute było przez wieki.

 

A ugruntowana tu zasada „najważniejsze, żeby MNIE było dobrze” ma się świetnie. „Rzeczpospolita to postaw czerwonego sukna […] z tego sukna musi się i nam tyle zostać w ręku, aby na płaszcz wystarczyło; dlatego nie tylko nie przeszkadzamy ciągnąć, ale i sami ciągniemy” – pamiętasz? Nie wiem, czy gdzie indziej jest inaczej, chyba jednak niektóre społeczeństwa doszły już do tego, że są cele, które osiągnąć można tylko wspólnie. A do tego trzeba ustępstw.


               Tutaj ustępstwo to słabość, bo, w myśl powyższej zasady, może być tylko wymuszone, nie dobrowolne. Dlatego tu wolność jednego człowieka nie kończy się tam, gdzie zaczyna wolność drugiego. Tu obowiązuje najbardziej pierwotne prawo przyrody: silniejszy zjada słabszego. Albo się zjada, albo jest się zjadanym, nie ma innej drogi. Tylko najsilniejsi przetrwają.

 

               Polska zabija.       

 

To nie przypadek, że w czasie pandemii w Polsce umiera większa część społeczeństwa, niż w innych krajach Europy, kiedy władze zachowują się, jakby wyliczyły, ile ofiar można poświęcić, żeby osiągnąć tzw. „odporność zbiorową”, nie tracąc przy tym poparcia wyborców. Lawirując między wiedzą medyczną, a opinią publiczną – schlebiając tej drugiej.

 

To nie przypadek, że zapełniają się cmentarze (tak, można pójść i zobaczyć na własne oczy) w kraju, w którym zawsze były ważną przestrzenią dla władzy zapatrzonej w przeszłość. Odbierają sobie życie dzieci zaszczuwane przez rówieśników w zacofanych i coraz bardziej uwstecznianych przez kontrreformatorów szkołach. Tysiące osób ginie każdego roku na polskich drogach opanowanych przez zdurniałe i pozbawione wyobraźni, a do tego nieraz zalane, sarmackie czerepy. Umierają z głodu i zimna migranci przepychani przez granicę, jak worki kartofli, w imię obrony przedmurza tzw. chrześcijaństwa. W szpitalach umierają kobiety pod opieką lekarzy, którzy boją się nieść pomoc zgodnie ze sztuką lekarską, bo polityka ma pierwszeństwo przed medycyną. Tysiące ludzi co roku umierają na choroby spowodowane zanieczyszczonym powietrzem, bo przecież wolność polega na tym, że wolno truć sąsiada, kiedy chce się taniej ogrzać siebie. To przecież i tak o wiele bardziej humanitarne niż palenie sąsiadów w stodołach…

 

Skoro coś robiło się „zawsze”, to znaczy, że było to dobre. Zmiana, przyszłość nie ma szans z przeszłością. Na medycynie znają się wszyscy, tylko nie lekarze. Prawda jest tu całkowicie subiektywna – każdy ma swoją. Przepisy są dla debili, prawo jest dla biedaków (jebać biedę!), a sprawiedliwość musi być po naszej stronie.

 


Nie ma żadnej sprzeczności w nazwaniu reformy podatkowej, która przeczy sama sobie, Polskim Ładem. Jest to po prostu „ład” wschodnioeuropejski w nadwiślańskim wydaniu. Wciąż żyjemy w pańszczyźnianym folwarku, w którym to głupsi, głośniejsi i bardziej bezczelni dyktują warunki nie tylko słabszym, ale i mądrzejszym. Folwarku co jakiś czas wstrząsanym rabacjami, podczas których następują mniej lub bardziej chwilowe zamiany ról, bez wniosków dla przyszłości.

Kraj, który wydał Modrzewskich, Konarskich i Kościuszków, do tej pory nie dojrzał do ich punktu widzenia. Od Podlasia po (niestety) Śląsk, od Bałtyku aż do Tatr duch zrywanych sejmów, szlacheckich zajazdów, sobiepaństwa oligarchów, liberum veto i targowicy (pobłogosławionego przez papieża stronnictwa ludzi bogobojnych, oddanych tradycji i przeciwnych przemianom zaprowadzanym na „zepsutym” Zachodzie) triumfuje, mimo katastrofy, do której ponad 200 lat temu doprowadził. Nie ma żadnego powodu, żeby nie doprowadził do kolejnej. Okazuje się, że dwa wieki to za mało, żeby zmienić spojrzenie na świat – od Wisły po Ural.

 

               Nie wiem, czy gdzie indziej jest lepiej, czy gorzej. Widzę jak jest tutaj – u mnie. Bo jakkolwiek obco bym się nie czuła w świecie, który nie ja sobie zgotowałam - jestem tu u siebie. I ma prawo mi się nie podobać to, na co nie mam wpływu. A wolą większości mam go coraz mniej.

 

***

 

               Podobno idzie wiosna. Może się wydawać, że nie tylko lody, ale i niektóre zmurszałe betony zaczynają pękać, a z wydłużającym się dniem widać więcej – pewnych rzeczy już nie da się nie zauważać, choćby nie wiadomo jak bardzo udawać. Powiadają, że zaraza ma się ku końcowi.

 

               Tylko czy po ewentualnej chwili wytchnienia i radości, wiatr od azjatyckich stepów nie zwycięży wiatru od oceanu? Czy nie wróci jakaś nowa mutacja tego samego wirusa? Czy przy tylu przypadkach nieświadomych choroby możemy kiedyś osiągnąć odporność zbiorową? Czy będziemy mieć dość przeciwciał? Czy też wykończy nas własny organizm, który, zwalczając wirusa, po raz kolejny zaatakuje sam siebie?                     

                

Żegnaj

 

Twoja J.



Podobne:

61. "FAKT AUTENTYCZNY"

125. PRZEBUDZENIE

168. LISTOPADOWO

191. PANY 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz